sobota, 31 października 2009

wszystkie rzeczy widzialne

Z powodu zaistniałego w domu smarkania i kaszlu w połączeniu z temperaturą, wybieram się pojedynczo.
Samemu jest znacznie trudniej stać oko w oko z kamieniem nagrobnym, mając przed oczami same fakty. Some basic facts of life, nie pamiętam juz skąd ta fraza. Cmentarz ten sam, co od lat, oswojony niby taki jak samodzielnie odchowane szczenię. A jednak, samemu trudniej oko w oko z faktami.
Łatwiej było w towarzystwie rodziców, gdy myslenie o faktach można było zamienić na czekanie na swoją kolej do zapalenia knota. Albo te drobne, niewypowiedziane spory o ustawienie zniczy, po przekątnej czy bardziej inaczej; głos decydujący zawsze miał Tata. Dziś lampkę stawiam tam, gdzie chcę i na swoją kolej czekam juz w innym sensie, ogarniając wzrokiem daty i w myślach obracając wszystkie niemozliwe juz gdyby.
Potem przechodzę między dekoracjami, podziwiam, jak można ładnie i z pompą zakryć some basic facts of life, jak robi się kolorowo, iluż pytań mozna uniknąć. I wracam do swoich, smażyc na obiad krokiety.

stowarzyszenie umarłych poetów

Po drodze słucham w P.D.James Mind to Murder o pisarzach, co mówią o pisaniu, lecz nie mają trzewii, by pisać. Wszystko więc jakby w klimacie nadchodzącego święta, z intelektualnym i tówrczym wypatroszeniem włącznie.
Widzę, ze tydzień wyssał ze mnie soki życiowe nie tylko dlatego, że był pracowity, ale że próbowałam osiągnąć perfekcję we wszystkich składowych mojej roli życia, czy tam życiowej roli, jak kto woli. Niestety, supermama wyklucza się z superbzinesłoman, a zadowolenie wszystkich dokoła - z osiągnięciem jako takiego poziomu satysfakcji własnej.
Jak balsam spotkanie w piwnicy uroczego lokalu. Z racji nadchodzącego święta, można by powiedzieć, że to zlot czarownic, ale przecież grono równie urocze. Justy bowiem nam się objawia z Manchesteru na kilka godzin, niczym kometa, więc korzystamy z okazji. Siedzimy w przy stoliku, zamieniwszy adidasy siatkarek na szpilki. Jem i piję, odganiam wieczorną senność, ale nie dzięki tej uczcie pewne części mnie jakby zmartwychwstają.

piątek, 30 października 2009

dekoracje

Zastanwiam się od rana, z której strony się uszczypnąć, by się jeszcze piątkowo zmobilizować, jak maratończyk po 37 kilometrze.
Za oknem zupelnie jesienna fototapeta i mogłoby tak zostać nawet do wiosny, moze nawet częściej myłabym szyby dla poprawy rozdzielczości.
Po drugiej stronie okna już nie tak kolorowo i wesoło. Grzybek z temperaturą, nie próbował dziś, jak zwykle, na kalesony wkładać zimowych butów, z pośpiechu, by jak najszybciej do przedszkola, do siostry, pani, dzieci i prac. Przeciwnie, leżał cięzko na moim brzuchu, pozbawiony zupełnie polotu.
W kuchni namacza się garnek po wczorajszej zupie, efekt uboczny obiadu zjedzonego o dwudziestej pierwszej. Na głowie kołtun, na drugim oknie windowsa tłumaczenie do skończenia, boski Andy oszronionym rowerykiem do pracy, minutnik milczy w pokoju za ścianą, za daleko, by iść i nastawiać.
Dziś nic nie będzie na czas.

środa, 28 października 2009

the observer

W kazdej grupie mam takich, mam obserwatorów, nie ONZ czy UE, ale rodzimych.
Obserwator nie bierze udziału w lekcji, manifestuje brak zainteresowania oglądając swoje linie papilarne lub paznokcie, pocztę w telefonie, ścianę za moimi plecami. Najmłodszy obsrwator ma lat pietnaście, najstarszy trzydzieści pięć. Najmłodszego od przedszkola na angielski zapisuje mama i pacholę po prostu nie ma wyjścia, więc siedzi bite dziewięćdziesiąt minut czekając na koniec. Najstarszy prawdopodobnie należy do kadry menedżerskiej, zrobił siedem prezentacji w powerpoincie i wie lepiej ode mnie, jak się prowadzi lekcje. W odróznieniu od nauczyciela w szkole dysponuję skromnymi środkami przeciwdziałania, bo moja skuteczność mierzy się obecnością na zajęciach w przeliczeniu na dochód firm, z którymi współpracuję. Muszę zatem być miła jak liść babki na otarty naskórek.
Oglądam House'a, jedząc obiad, i słucham po ciemku jak pada deszcz. House znany jest z ignorowania norm społecznych. Przez moment zastanawiam się, co by było, gdybym spróbowała to robić sama.

wtorek, 27 października 2009

le matin

We wtorek wpadam przez kompletne zaskoczenie. Jest ósma rano i smazę naleśniki, a w radio spiker krzykliwie ogłasza, że gdzies sprzedają pralki z mp czwartym. Usiłuję sobie przypomnieć, jak zawiłe drogi życiorysu doprowadziły do tego momentu właśnie, ale jest zbyt wczesnie i nie uruchamiają mi się jeszcze zadne aktualizacje. Raczej mam fantazje, w których szczupła gosposia koło sześćdziesiątki szeleści wykrochmalonym fartuszkiem i przynosi do łożka świeze rogale z dzemem truskawkowym, i mówi miękkim głosem, nieprzystającym do fartuszka: Madamme et Monsieur, votre petit dejeuner.
I przypominam sobie. Mała rączka Grzybka próbuje wcisnąć mi do bezwładnej ręki orzeszek i słyszę głos: rozłupiesz? Mogła być szósta rano, tak ten dzień się rozpoczął.

poniedziałek, 26 października 2009

i inne zjawiska meteorologiczne

W sjeście jest się zawsze jak w oku trąby powietrznej - cisza i spokój, jak gdyby nigdy nic. Gdy spadają na mnie tłumaczenia, lekcje, terminy i przeziębienia, Kydryński nadal o Chrisie Botti, Richardzie Bona, Carlosie do Carno i Dianie Krall, niezmiennie od miesięcy i lat. Zmartwieniem mu jedynym obecnie wydaje się brak słońca, ale niewielkim, bo wszystko wynagradza portugalski szept i nowa płyta Stinga. Spizarnia na zimę pełna przytulnych dźwięków, jak sam zapewnia z charakterystyczną swą wadą wymowy. I gdy słucham, to się zgadzam, po prostu Kydryńskiemu wierzę. I myslę, jak dobrze, że są na świecie ludzie, którzy kochają to co robią, dla przykładu słuchają muzyki i puszczają ją w radio, i nawet to "r", które Kydryńskiemu nie bardzo po drodze, nie stanowi zadnego przeciwskazania.
Wokół wiruje odwlekający się szpital, dziury w budżecie i zębach Skakanki, uczniowie i klienci detaliczni oraz inżynierskie toporne frazy. U Kydryńskiego na Boze Narodzenie śpiewa Sting. Posuchajcie sami, link obok w szafie grającej.

niedziela, 25 października 2009

aktywiści

Niedziela przynosi drobne rewolucje.
Okazuje się, iż koleżanka po piórze nie kupiła motocykla, jak myslałam, lecz kryminał.
Georgiana zaś otrzymuje w prezencie od George'a skrzynkę mailową, nówkę nieśmiganą, i runął ten ostatni mi znany bastion obrony tradycji przed technicznymi nowinkami. Czekam teraz na bloga georgianna.blogspot.com; mało bowiem osób znanych mi realnie uprawia ten rodzaj działalności hobbystycznej, i podczas gdy wszyscy znają moją bieżączkę, ja mało wiem co u kogo.

Poza tym wszystko po staremu. Na wspólnym rodzinnym spacerze George znowu jest ojcem z kinder bueno i znać, sobotnia zła passa minęła. Z Georgianą wymieniamy się wiedzą na temat obecnych trendów żywieniowych, w połączeniu z utyskiwaniem niejakim na ilość czasu pochłanianą przez gary, a gdzie czas na samorozwój nas, inteligentnych, rzutkich i jeszcze przecież nie starych. A gdzie czas na bimbanie z dziećmi na kanapie, na nicnierobienie i niezauwazanie kątem oka rzeczy w geometrycznym nieładzie.
Potem zbieramy się na kanapach u Georga i Georgiany, i razem z innymi jemy orzechy laskowe i opowiadamy, i wychodzi, że aby mieć czas na nicnierobienie trzeba by nas było pasami powiązać. Dopiero wtedy, po dobroci to nie.
Dziwne czasy.

sobota, 24 października 2009

tytułu nie zdążę, bo za chwilę zadzwoni

Dzwonię do Dag zapytać, czy jej dzień tak parszywy i naznaczony niemocą, jak mój. Niby wszystko gra, niby wirówka wiruje i dzieci zajęte, a jednak wrażenie ogólne jest takie, że należałoby używać słów niemile widzianych przez cenzurę. W telefonie głos Dag słyszę entuzajstyczny, więc nie próbuję narzekać, a zamiast tego narzekam w dialogu swym wewnętrznym.
Nie, żebym oddawała tę sobotę walkowerem, jeszcze szykuję Shepherd's Pie, tak, to co jadłyśmy w Manchesterze u Justy, a co dziś Yola mi mówi przez telefon spod Paryża, że oni właśnie siadają to jeść. Boskiego Andy'ego więc wysyłam z siatką i też robię, bite dwie godziny, i nic. Jedzenie smaczne, tłumaczę Skakance, że specjalność z tego miesjca, gdzie oglądany dziś Wallace i Gromit oraz niejaki baranek Shaun. Mimo to jednak sobota toczy się jak po grudzie, wstyd powiedzieć, chciałoby się rzec: niech opadnie juz kurtyna nad tym dniem.
I wtedy wieczorem wpada Drobek z małymi Drobkami i mówi, że dzień jakiś taki niemrawy. A potem dzwoni George, ten który zawsze jest mężem i tatą z reklamy, ale nie Providenta tylko raczej kinder bueno, i mówi, że dziś był do bani. I dopiero te wieści wprawiają mnie w świetny nastrój, nie ma bowiem nic gorszego, niż czuć się w tyle za wszystkimi. A okazuje się, że jesteśmy w peletonie.
Teraz zaś muszę kończyć, gdyż za chwilę zacznie dzwonić mój kuchenny minutnik dostany dziś w prezencie. To mój nowy Time Efficiency Coach, do tej pory bywał nim George, wysyłający mi upomnienia mailem, że marnuję nieprzebrane ilości czasu.
Ale o tym kiedy indziej.

piątek, 23 października 2009

i'm getting high

Siedzę w home office. Koresponduję oraz tłumaczę pale fundamentowe wbijane.
Na przemian włączam i wyłaczam pralkę, przeszłam bowiem na system wielkiego prania raz w tygodniu. Gotuję rosół, bo Grzybek też kaszle i smarka. Powrót do znanej mi roli intendentki i gosposi jest miłą odmianą.
Z torebki pachnie mi kawa świeżo mielona, zakupiona wczoraj podczas przechodzenia na skróty przez plac dominikański. Na skróty się przechodzi przez obecny tam pasaż handlowy z fontanną, na której siedzą królewicze przebrani za ropuchy i plują. Podczas mojej drogi na skróty w sklepie z kawą ktoś akurat mielił i nie mogłam się oprzeć pokusie, mimo trudnych okoliczności tzw. końca miesiąca (miesiące powinny być krótsze). Kawę więc vienna melange zakupiłam na niezobowiązujący prezent, a dziś, zanim prezent oddam, ją wącham przez zatkany nos.
Obok laptopa mam kubeczek z inhalacją z olejków o zapachu mięty. Bardzo suche powietrze z głośnego wnetylatora pod klawiaturą źle mi wpływa na śluzówkę.
Na skutek intensywnych aromatów z dodatkiem substancji uzależniających powinnam własnie mieć wizje i je opisywać.
Nic nie ma.

czwartek, 22 października 2009

intermediate tue-thu

Kaszlę publicznie i otwarcie na oczach uczniów, którzy mają odpowiednie dać rzeczy słowo, bo w nowej siedzibie starej szkoły językowej z renomą nauczycielowi w sali nie przysługuje biurko, za którym mógłby nieco się schować. Rozkładam więc płaszcz i materiały dydaktyczne, oraz - od czasu na czasu i na moment tylko - moje ciało pedagogiczne na maleńkim białym krzesełku, wypożyczonym z korytarza.
Przepraszam i z kaszlem swym wychodzę i gdy wracam, po policzku spływa mi łza, ale nie z żalu, tylko z wysiłku, by już nie kaszleć i zrealizować zaplanowane zajęcia.
Markerem jezdzę po tablicy, to z prawej, to z lewej strony jak pogodynka, oraz łzę otarłszy, nie zapominam o uśmiechu i staram się zebrać w sobie wszystkie atrybuty nowoczesnej dydaktyki. Ma być lekko, miło, estetycznie i z humorem.
Gdybym nie lubiła uczyć, nie wytrzymałabym tej presji.

wtorek, 20 października 2009

torn apart

Więc trzy dni ze środka tygodnia będą moją jakby stałą delegacją, z widzeniem dzieci w drodze do i z przedszkola, a potem do poduszki, po myciu zębów.
Organiczne to urwanie pępowiny jest mi szokiem i mimo że przed grupami uczniów dwoję się i troję, obawiam się, że widzą, iż jestem w pierwszej kolejności niezorganizowaną gospodynią domową, a w drugej - niezorganizowanym lektorem.
Więc nowe podręczniki oglądam i wybieram, tematy obracam w dłoniach jak papierowe statki, co zaraz odpłyną, a na nich moje dzieci, które zdązą dorosnąc beze mnie, a torba z pomocami dydaktycznymi jest tak ciezka, ze idąc pochylam się i nie do końca wiem, po co to wszystko.
Jakze wszystko układa się wbrew naturalnej mej inklinacji ku prostym odpowiedziom, klarownym definicjom, jasnym podziałom. Ale nie, piastunka domowego ogniska ciągnie kusą kołderkę, pod którą chce się skryć kobieta spełniona w biznesie i na skutek tej szarpaniny, kołderka coraz bardziej wyświechtana.
Zaraz rzucą się na siebe z pazurami i za włosy, jak na kiepskim filmie z pogranicza gatunków.

poniedziałek, 19 października 2009

szalone nożyczki

W domu za to szafę otwieram i wydobywam małą czarną znanej marki, nabytą w czasach studenckiej glorii po sześciu godzinach zwiedzania sklepów z Dag. I stwierdziwszy juz, ze na nic ona, wpadam na pomysł. Nozyczki przynoszę i tnę, tnę bez żalu i bez wykroju, gdyz planowanie to zawsze dla mnie strata czasu - kazdy projekt mozna natychmiastowo zweryfikowac w praktyce, i ja wolę na skróty.* I juz mam nowy fason, nowy krój, do podszycia z wieczora.

I przypominam sobie Coco avant Chanel, jej szalone nożyczki i jej wiarę, że urzeczywistni kazdy ze swoich projektów. Jakże mi takiej Coco w pobliżu brak, może zaraziłaby mnie podobną determinacją.


*Florence Littauer uważa, że jestem melancholikiem, ale to bzdura. Choleryk wydostaje się ze mnie nawet uszami.

hu hu ha

O tej porze w pasażu handlowym nie ma jeszcze nikogo i po parkingu podziemnym mozna jeździć zygzakiem i na szagę, którą to możliwość skwapliwie wykorzystuję.

Potem schodami w górę, schodami w dół, a jedne od drugich dzielą odległości na tyle duże, bym jako potencjalny nabywca miała czas ocenić, iż potrzebuję całkowitej wymiany garderoby na jesień w związku z nadejściem nowych trendów.

Ale szukam kurtki zimowej dla Grzybka, mimo że dwa tygodnie temu znalazłam dopiero co kurtkę jesienną, a w zeszły piątek - jesienne buty. Potem już z kurtką, gdy do auta się przemieszczam, ludzie pojawiają się gdzieniegdzie. Sumuję wydatki na zmianę sezonów i reflektuję się, że to dopiero jedno dziecko zimy bać się nie musi i nieznacznie popadam w przygnębienie. Za to z ulgą odkrywam, iż dzięki brakowi funduszy, nie muszę juz podejmować trudnych wyborów w zakresie długości, koloru i fasonu płaszcza dla siebie, oraz doceniam fakt, że w zeszłym tygodniu udało mi się nabyć w second handzie sztruksową mini sukienkę, w której przpadnę do gustu krnąbrnym gimnazjalistom.

Bo po dzisiejszej kalkulacji, nie miałabym juz odwagi ni chęci.

niedziela, 18 października 2009

wolny zawód

Podobno są tacy, co mi zazdroszczą wolności zawodu, ale wolność ta jest zawodna. Ceną za nienormowany czas pracy jest telefon służbowy, który dzwoni szczególnie często od piątku wieczór do niedzieli po południu, oraz zupełny brak telefonów od tych, z którymi próbuję się skontaktować od poniedziałku do piątku w kwestiach palących, nim rozpocznie się kolejny tydzień jesieni.
Dzwonią tez ze starej szkoły, z którą wewnętrznie wzięłam rozwód z powodów finansowych (brak pensji za czerwiec wydał mi się dobrym argumentem za). A jednak słyszę, jak im mówię, że się zgadzam i biorę kolejne grupy w centrum miasta. Okazuje się tez, ze gdybym chciała się dorobić sławy i pieniędzy, musiałabym nie bywać w domu popołudniami, wieczorami i w weekendy, a dzieci kochać tylko na zdjęciu w coraz grubszym portfelu.
Wybieram czytanie wieczorami doktora dolittle'a, powierzając finanse Opatrzności, w myśl zasady, że głupi miewają szczęście.

sobota, 17 października 2009

małe frustracje

Warsztaty odbywają się i gdy jest juz po wszystkim, nie wiem, jak udało się przeprowadzić to skomplikowane logistycznie przedsięwzięcie, gdzie linie podziału czastkowych odpowiedzialności wielu osób miały znaczenie podobnie istotne, jak sznurki skomplikowanej marionetki.
Kukiełka jednak miała wcale udany występ, po którym ukłoniła się z gracją i gdy opadła kurtyna, zadowolona wróciła do swojego pudełka.
Pisaniu tylko swojemu wierzę coraz mniej, coraz mizerniej się staram. Rozdana na prawo i lewo, coraz częściej miewam wrażenie, ze zostaję z pustymi rękami na klawiaturze. Wydając się oczom i gustom nie pamiętam juz nawet czyim na pastwę, dzień zakańczam bez dorobku, bez życiorysu na Nobla, jak Herta Muller, ale także niestety bez jej zdolności opowiadania. Nie, żeby mnie to specjalnie martwiło. Może tylko trochę.

piątek, 16 października 2009

words words words

Dzień zwisa od rana na włosku, dzieci w domu, gdyz przedszkole zamknięto, z nikim z pracy nie mogę się prozumieć, a tydzień trzeba zakończyć ustaleniami w sprawie grafików, podręczników i perspektyw współpracy, bo inaczej przyszły zacznie się od rana od kłopotów.
Za to z przyjaciółmi korespndencja kwitnie, choć bywa niewybredna, jako że próbujemy wspólnie przygotować dzień warsztatów, a nawet zaprosić gości ze stolicy. Jak Polacy z Wiezy paryskiej Prusa, którzy z początku wszyscy chcieli być dyrektorami, o co nawet pobili się i rozbiegli, spieramy się o pierdoły, choć i tu widać szeroki zasób intelektualnych mozliwości. Więc są wypowiedzi na forum, następnie listy, a następnie nawet telefony i istnieje szansa, że nie sełni się najgorszy scenariusz, który pięknie w krótkiej formie poetyckiej ujął kolega Borek:

ale jaja,
rozwiążmy się
zanim poznamy swoje pełne dane teleadresowe


Prawdopodobnie ten wiersz biały i wolny był efektem pośpiechu, ale po tej próbce byłabym gotowa autorowi wydać tomik i nie jest to tzw. ściema.
A pełny tekst arcy-zabawnego felietonu Prusa, którego fragmenty noszę w pamięci od lat jakiś osiemnastu, znajdziecie TU. To rozrywka najwyższej próby.

środa, 14 października 2009

post-feminizm

Winno być: w szkole kwadrans przed celem rozmowy z szefową oraz skopiowania materiałów na urządzeniu zwanym potocznie xero.
Jest: połowa miasta, we włosach zapach naleśników smażonych jeszcze do wyjścia na przemian z pakowaniem torby, przybory do makijażu rozrzucone na siedzeniu pasażera, inwektywy rzucane w strone kierowców i ich niskich umiejętności forsowania chodników, a w ogóle czemu wszyscy tu są.
Na rondzie wdzięcznie rozbite na drzewie auto i dziewczyna w kożuszku, pewnie dzwoni do męża i życzę jej, by mieli AC, bo światła samochodu na skutek kolizji dostały zeza i patrzą jedno na drugie, zza pnia. Wobec męża mojego, boskiego Andy'ego, uczucia mam mieszane, gdyż przechwyt dzieci nie odbył się w zsynchronizowanym czasie, po prostu na czas z pracy nie wrócił, i spóźnię się na pewno, na pierwszą lekcję z nową grupą się spóźnię.
Tu następuje szereg rozważań natury filozoficzno-społecznej, że praca kobiety to jej hobby, praca zaś mężczyzny - to byt rodziny, ale ponieważ to treści stare jak świat i znoszone jak spodnie w kroku, nie będę.
W końcu przecież piję teraz herbatę, jest już po wszystkim, jutro nowy dzień. Nie warto robić uogólnień.

wtorek, 13 października 2009

idzie lasem pani jesień, guzik od spodni w garści niesie

Wobec zapowiadanych niskich temperatur, wichur i zamieci, organizm mój najwidoczniej przygotowuje zapasy. Przyjemności podniebienia jesienią narzucają się szczególnie, a zwłaszcza upodobanie do kiełbasy i czekolady. Niepomna na niebezpieczeństwo niedopięcia się w spodnie, co właściwie jest już faktem po pierwszym miesiącu pracy umysłowej, konsumuję. Białe pieczywo z majonezem, ser camambert, kakao, budynie waniliowe oraz korporacyjne czekoladki boskiego Andy'ego w ładnym drewnaninym pudełku. I orzechy włoskie, których łupiny, mimo zamiatania, chrzęszczą pod kapciami.
Dziś ze Skakanką czytałyśmy o rozdymkach i stowrzeniach obłych; stwierdziłam, że podobienstwo nieprzypadkowe.

nie śmiej się dziadku

On Green Dolphin Street kończy sięi szukam kolejnej kasety, gdyz nie moge dac wiary, ze autor, lat pięćdziesiąt, jeśli mnie pamięć nie myli, nie zdązył przez te sześć godzin czytania wlasnej ksiązki dotrzeć do punktu kulminacyjnego. Ale nie, kaset jest cztery i strona ósma jest ostatnią.
Dla sfrustrowanej niebyłej i niedoszłej literatki jest to jednak jakiś powód do satysfakcji. Oto regularnie publikowany pisarz nie kleci przez te paręset stron żadnej istotnej historii. Owszem, są momenty historyczne i FBI na wzór naszego UB, i klimatyczne opisy. Ale bohaterowie na końcu są tacy sami jak na początku, żadnych epifanii, żadnej godziny prawdy, i niechby tak było, ale widać że i autor po prostu jest zadowolony z tego, że ich w ogóle powołał do życia. Rzekomo więc warto było, dla czarnych gęstych włosów Mary van der Linden. Tam, gdzie Faulks konczy, Ibsen rozpocząłby kolejną wersję Dzikiej kaczki.
Tak, łatwo być mądrym nie napisawszy nieczego od poczatku do końca, więc tu zamilknę.

poniedziałek, 12 października 2009

poczekalnia

Rozmawiam ze szpitalem i nie mają miejsc. Mimo, ze się nastawiłam, oddycham z ulgą.
Dzieci z porazeniem mózgowym mają dziś zabiegi i oczywiście nie zamierzam walczyć z nimi o łóżko. Usuwam się kulturalnie w cień i pewnie trochę jest w tym z wrodzonej empatii, ale kto wie, czy nie zabobonnego lęku, jakim na wszelki wypadek otacza się niepełnosprawnych, a właściwie nie tyle ich, co przypadłości, na które cierpią. Że mogłyby stać się częścią mojej własnej historii. A takie mysli przeciez godzą w komfort psychiczny, o który, oświeceni dwudziestym pierwszym wiekiem, zabiegamy ponad wszystko.
Wysadzenie z fotela komfortu psychicznego przeżywam z niejakim trudem. Wykształcam umiejętność dwutorowego myślenia o Grzybku, jako o dziecku zdrowym i chorym, na zmianę, i ten brak diagnozy mnie uwiera, choć uczuć do niego nie zmienia. Oglądam wieczorami doktory housy i mylą mi się już odcinki i przypadki, ale wyobrazenie Grzybka w umówionym rezonansie coraz bardziej oswojone.
Siedzenie na torbie zaś godzi w dążność moją do stabilnego grafiku, z czasem zarezerwowanym na kawę i pisanie.
Jakże kurczowo zdążyłam się przez te parę chwil uchwycić życia w obecnej postaci.

sobota, 10 października 2009

śniadanie w national gallery

Takie jeszcze do mnie przyjechały podkładki na stół, prosto z Londynu, z National Gallery - miejsca, w którym kiedyś chciałabym spędzić trzy doby z przerwami tylko na lunch i wyjscie do toalety. Z zeszłorocznego pobytu pamiętam rozpaczliwe poszukiwania Rembrandta pośród 2200 wystawionych płócien oraz uprzejme znaki pracowników muzeum, że już zamykamy.
Porusza mnie więc trafność tych upominków i to, ze je pokazuję, z tego faktu wprost wypływa, nie zaś z chęci pochwalenia się stylowym gospodarstwem domowym, gdyż takowego nie mam.

A jak ktoś ma ochotę zostać na herbatę, to podaję na takich. Tylko proszę nie rozlewać i nie kapać. Oczywiście żartowałam.

ścierką i grabiami

Oddaję się bez chęci sobotniej konserwacji płaszczyzn poziomych. Porządek bowiem należy do kategorii spraw efemerycznych, wielce ulotnych. Gdy ja układam na półki w jednym pokoju, Grzybek w drugim już wyciąga wszystkie swoje książki i ten jego pęd do wiedzy nieco mnie krzepi, choć podrywa moją motywację do dalszych porządków.
Bloga starego tez sprzątam i to daje mi poczucie posiadania ogródka ze starymi drzewami, bo gdy wymiatam zawartość, to zupełnie tak, jak gdybym zgrabiała zeschłe liście. I choć dziwi, że półtora roku pisania mozna zmieścić na tak małej kupce, to tresciowo posty wydają się odległe o dekady, a stylistycznie wrecz kompromitujące. Dlatego powieść zrobiona z bloga przypominałaby co najwyżej zielnik osobliwości. Ta forma ma krótką datę ważności, po chwili nie nadaje się już do spożycia.

czwartek, 8 października 2009

behind the scenes

Zdjęcie na okładce płyty pokazuje chłopca z niezliczoną ilością piegów na twarzy, fryzura z lat trzydziestych ubiegłego wieku, a u góry tytuł, Angela's Ashes. Na podstawie autobiografii Franka McCourta, którą czytałam przecież dopiero co. Jestem zasokoczona, że mama o przywiezionej z Wysp niespodziance nie powiedziała nic wcześniej, bo przecież jeszcze z dzieciństwa pamiętam, jak trudne było dla niej powstrzymywanie się od natychmiastowego wyjawienia treści niespodzianki, celem pomnożenia radości. Niespodzianka trzymana w tajemnicy zdawała się palić moją mamę od wewnątrz żywym ogniem i jedynym sposobem zaradczym było uchylić rąbka. A płyta zaskakuje mnie zupełnie. Mam ją na biurku obok, jak białego kruka (czarnego, z domieszką sepii, by być precyzyjnym). Że się cieszę, to mało powiedziane.
W drugiej części autobiografii, którą kończę czytać, McCourt ma już sześćdziesiąt pięć lat i pochyla się nad trumną ojca. W rzeczywistości McCourt zmarł w tym roku w dniu moich urodzin. W Prochach nadal jeszcze jest chłopcem o zadziwiającej zdolności przetrwania. Odkładam do zobaczenia w weekend.

kobieta i pieniądze

Zapytano mnie i się zgodziłam, intuicyjnie, tak, jak podejmuję większość decyzji. Będę jeździć do pracy na drugi koniec miasta, raz w tygodniu, na trzy godziny.
Moja mama z Londynu informuje mnie, że bez sensu, po co taki kawał świata. Zaraz zadzwonię i powie mi to osobiście z kraju, gdyż mieszka nieopodal.
Prawdopodobnie nigdy nie uplasuję się na szczycie listy najbardziej przedsiębiorczych Polek i nie stanę ramię w ramię z Kulczykową czy Rusin, a przeciez mogłabym potem w prasie i tv opowiadać, jak bardzo nauczyłam się sprawiać sobie przyjemność, gdyż jestem tego warta.
Ale mam zapas audiobooków na czarną godzinę jazdy w korku. Uczniowie zaś moi, upper-intermediate, w wieku lat 15 i 16, niewiele umieją, ale są bardzo sympatyczni. Wewnętrzny kalkulator podpowiada mi, że się opłaca.

środa, 7 października 2009

hope you're having a good holiday so far

Z kolejnej ksiązki nabytej do angielskiej biblioteczki dla uczniów (chick lit do potęgi trzydziestej ósmej - w takim rozmiarze ogromny czerwony pantofel na szpilce na stronie tytułowej) wypada liścik. Liścik na karteczce hotelowej prestige pisany jest odręcznie pismem dziecka w wieku lat dziesięciu, pamiętam, że moja amerykańska pen pal pisała podobnie. Miejsce akcji to zapewne Grecja, w liście tym opiekunka wycieczki informuje Pana Irish i Panią Miles, 28 maja 2005 o godzinie 5:30 ejem, że planowany rejs nie odbędzie się z powodu warunków pogodowych. Hope you have enjoyed palace of Knossos today. Wyobrazam sobie Mr Irish i Mrs Miles, i zastanawiam się, czy to ciotka z siostrzeńcem, wdowa z przyjacielem, czy wakacyjna przygoda. Biorąc pod uwagę ksiązkę, z której wyleciał bilecik, to trzecie nie byłoby zupełnie bezzasadne. Przez moment waham się, czy nie wybrać prywatnego numeru podanego na karteczce, by dopytac o szczegóły, ale jeśli dodzwonię się do Blue Palace Hotel, nie będzie mnie stać na pokrycie kosztów tej konwersacji.

wtorek, 6 października 2009

kolory

W monotonnej scenerii szarości i wilgoci podwożę zapach świeżych bułek. Nie mieści się na siedzeniu pasażera. Wyobrażam sobie śniadanie w home office i tylko wejście na półpiętro do windy utrudniają zawroty głowy. Trzymam się więc pomalowanej na kremowo ściany, ciesząc się, że jest obok. Diagnozuję, że to pewnie nie zauważony zawał lub wylew i gdy już przyjdzie nasza kolejka na miejsce w szpitalu, to do aparatury będziemy się z Grzybkiem podłączać razem. Masło topi się na bułce, herbata będzie z mlekiem, bo kawa, jak przypuszczam, wypłukuje resztki mojej psychicznej równowagi. I fiolet pod oczami też taki trendy na jesień 2009. Rozmyślam nad kupieniem szala pod kolor.

poniedziałek, 5 października 2009

reglamentacja

Jak ja się zmieszczę, jak ja się zmieszczę? Przecież mam zasady, że piszę tylko na długość obrazka. Więc patrzę w ten obrazek i nie wierzę, że taki trening zwięzłości wyjdzie. A przecież, Drogi Czytelniku ery audiovideo, którym sama też przecież jestem, nie przeczytasz więcej niż akapit, góra dwa.
Więc obrazek znowu odznacza moje piśmienne być albo nie być. Bo wszelkie pisanie staje się dopiero w oczach czytelnika. W lustrach też co dzień sprawdzamy, czy jeszcze jesteśmy - jakbyśmy nie dowierzali.

niedziela, 4 października 2009

***

Gdy wyruszamy, w tradycyjnej modlitwie z dziećmi do Aniołów Stróżów, oświadczam im , że dziękujemy za ich trud codzienny, ale dzisiaj to my ich zapraszamy na wycieczkę w ciekawe miejsce.

Na ogromnym rustykalnym parkingu arboretum poza naszym autem stoi jeszcze jedno i boski Andy mówi, no tak, ludzie wolą do hipermarketu, i czujemy się wyróżnieni, należąc do grupy survivalowej, której obce konsumpcyjne wygodnictwo. Zwłaszcza że to nasza pierwsza spontaniczna wycieczka za miasto ever.

Im bliżej, tym zwiększa się zoom na tabliczkę na bramie, gdzie napisano, że serdecznie zapraszamy od maja do września. Na szczęście panowie w watowanych kurtkach wynoszą worki z ziemniakami po jakimś widocznie korporacyjnym święcie, i jeden z nich, widząc nasze długie miny, zaprasza do środka i oprowadza. Przydało się zabrać ze sobą aniołów, mówię dzieciom, przypuszczając, że pan w watowanej kurtce, pomimo kataru i chrypy, może być jednym z nich.

Jest cicho i pusto, można by tu spędzić cały dzień pod drzewami, choć szkoda, że one dalej w zielonej garderobie i tylko gdzieniegdzie akcenty sieny palonej. Skakanka antycznym modelem idioty (prezent na moje osiemnaście lat, policzcie sobie) robi zdjęcia, a Grzybek wchodzi w kadr w stosownych momentach, wyciągając ręce do aparatu.

Wyruszamy dalej, zwiedzać perły Dolnego Śląska, jak namawia boski Andy, bo skoro już jesteśmy w trasie, to jest okazja, która może się nie powtórzyć. W Henrykowie niespodzianie natrafiamy na stada koni małych i dużych, strusie a nawet dzikie świnie i sarny. Grzybek podaje im przez ogrodzenie gałązki i trawę, i cały uosabia joie de vivre.

A aniołowie czuwają nad nami rano, wieczór, a nawet w nocy.

sobota, 3 października 2009

morning has broken

Anna.m.anna mówi mi na sali sportowej, nim przystąpimy do kolejnej dziedziny, żem biała jak trup i poi mnie swoją colą. Pozostałe dwie zawodniczki potwierdzają, iż obawiają się mojego zejścia, z płyty boiska. Odpowiadam, że w rzeczy samej tydzień był wyczerpujący i chce mi się spać, więc nalegam na przyspieszenie rozstrzygnięcia rozgrywki.
W radio, które nam towarzyszy na sali, Niedźwiedzki, i jakież poczucie bezpieczeństwa mnie ogarnia, gdy widzę, że od dobrych dwudziestu lat niewiele się zmienia w otaczającym świecie.
Wróciwszy, śnię koszmary takie, że rano zastanawiam się, czy nie zadzwonić do Tarantino i nie podrzucić mu kilku pomysłów, których jeszcze nie pokazał w filmach (przypuszczam, że nie pokazał, bo filmów quentina nie oglądam z definicji; dwadzieścia minut kill billa wystarczyło, by wiedzieć, że that's not my cup of tea).
Ale mimo scen z piekła rodem, przecież spałam. I już wiem, że do arboretum jest 52 kilometry. Pakuję powoli manatki, boski Andy kupuje w końcu obuwie sportowe i dzwoni co pięć minut ze sklepu. To dobry, spokojny poranek.
Człowiek ma niesłychaną zdolność adaptacji.

piątek, 2 października 2009

czy dr house nam pomoże

Przypominacz budzi mnie jescze wcześniej niż zwykle, w porze dnia, którą z rzadka oglądam na własne oczy. Na ekraniku migocze "Dr House", ale nie muszę patrzeć, by wiedzieć, że jestem umówiona z kioskarzem.
Więc dla doktora House'a zdobywam się na akt najwyżeszgo poświęcenia i odwagi: wstaję, ubieram się i włożywszy czapkę z dużym daszkiem - wychodzę z domu. Makijażu nie ma nic a nic i urodę świnki pigi objawiam kioskarzowi oraz przygodnym klientom kiosku w całej okazałości.
Mam, mam pierwszy odcinek dodany do znanej gazety, która fascynuje mnie równie często jak doprowadza do szewskiej pasji.
A wszystko tak, jak gdyby nigdy nic. Jak gdybym nie miała skierowania na oddział neurologiczny, z imieniem syna mego jedynego, jakbym nie przyglądała się teraz bacznie zwłaszcza dorosłym, których niezgrabne ruchy i naiwne uśmiechy zdradzają opóźnienia rozwojowe. Jak gdybym nie wyobrażała sobie mojego Grzybka w sportowych butach Forresta Gumpa.
Więc piszę blogi, załatwiam sprawy, szukam terminów hydrotechnicznych, przykrecam nowe wycieraczki. Brak koleżanki z pracy uwiera tym bardziej, mogłabym sobie z nią porozmawiać o zespole aspergera czy innym autyźmie, choć jeszcze nie wiem, czy go mamy w domu, czy nie.
A przecież kusi mnie, by zerwać wszelkie stosunki ze światem: wyłaczyć telefon, wyrzucić komputer i zostać sam na sam ze swoim przerażeniem.

czwartek, 1 października 2009

ranny ptaszek

Nikt w domu nie spodziewał się mojego wstania razem z budzikiem w komórce, któremu wybieram najmilsze uchu melodie, a i tak zapadają mi w pamięć jako napastliwe i godzące w moje konstytucyjne prawo do odpoczynku.
Więc gdy ja w drzwiach, wszyscy jeszcze w lesie, z boskim Andy'm na czele, który mimo polarnych temperatur paraduje po domu w slipach, z półprzytomnym wyrazem twarzy. Ten zamach na moje dobre postanowienie o punktualności odpieram, za uszy na zewnątrz niemal wyciągam, przy akompaniamencie łkań i pohukiwań, względne bezradnych pytań gdze są wasze czapki?
Na zewnątrz mokro, z dziećmi slalomem wokół kałuż docieram do auta. Wycieraczek brak, ktoś zabrał. Przy przedniej szybie samochodu obok też tylko straszą metalowe uchwyty. Chusteczką wycieram deszczowi twarz, widoczność niewielka, ale to nic, to nic.
Wypowiadam umiarkowaną wojnę słocie.