wtorek, 30 marca 2010

spacer w chmurach

Na lotniksu Grzybek stoi z nosem przyplaśniętym do przezroczystego ekranu z plexi. Samoloty i kolej parowa to jego dwie główne pasje. Samolotów sporo jak na środek dnia w środku tygodnia, w Europie środkowej w dodatku, i Grzybek stara się nadązyć za schodami na kółkach, wagonikami z bagazem oraz kolejnymi przylotami i odlotami, ze szczęśliwym skupieniem na twarzy. Ja się rozglądam za nowym terminalem, który ma się objawić w całej krasie na okazję zawodów w kopaniu piłki. Póki co, loty nadal obsługuje pięć czy sześć stanowisk check in, zaś na wierzy widokowej mieści się tylko rodzina wielopokoleniowa, ale modelu 2+2. Stoisko z pamiątkami napawa mnie zazenowaniem i cieszę się, ze Grzybek z powodu niskiego wzrostu nie widzi tej mizerii, jakby rodem z PRL, nie ogląda. Przypominam sobie Liverpool, przypominam sobie stojak z samolocikami British Airways, z którego jeden zdjęłam dla Grzybka, oraz grę Monopoly z kupowaniem nieryuchomości na ulicach Londynu, w którą grałyśmy potem ze Skakanką. Przypominam sobie Luton, z którego dziś przyjezdza na święta oczekiwany Brat Blizniak. Tam, niekończące się szeregi stanowisk do odprawy paszportowej, do których prowadziły strzałki. I czuję, z wiosennym wiatrem i słońcem, ze chętnie - znowu - poleciałabym.

poniedziałek, 29 marca 2010

all or nothing

Z powotu trudności transferu, pocztę odbieram dziś na dachu Galerii Dominikańskiej, zaparkowawszy przed lekcją typu jeden na jeden, lub jeden na jednego. Kropi, dzieci właśnie odstawiłam na dwie godziny do przedszkola. Dag mówi, ze nasz zwód w sumie jest do bani, bo pracować musimy dorywczo w porach, gdy inni spokojnie wyrabiają etat lub właśnie z pracy wyszli do rodzinnych domów. Nadal nie mogę przyzwyczaić się do zycia w rozkroku między rodziną, kuchnią i wielkim biznesem; bliska zawsze była mi bowiem filozofia wszystko albo nic. W jej ramach odwołuję wszystkie zajęcia przypadające na Triduum Sacrum i myślę, ze moja postawa prowadzi mnie wprost na skraj bankructwa. A teraz pora wyjąc z bagażnika parasol, gdyz kropienie zmainia się a wiosenny deszczyk, i ruszyć uliczkami na wydział prawa, gdzie czeka uczennica.

sobota, 27 marca 2010

czasu kołowrotek

Zimowe ubrania Skakanki zamieniają się z zimowymi miejscami, i zawsze pory roku kojarzą mi się z tym gestem zamiany. Najczęściej wydaje się, ze przeciez dopiero co odziez stosowna do zakończonego sezonu powędrowała na miejsce lezakowania, a gdy przychodzi co do czego i pora ciepła powraca, obecność wielu sztuk odziezy cieszy, jak gdybym ich nigdy wcześniej nie oglądała.
Ale w gruncie rzeczy ta wymiana sezonów w szafie zdaje się być coraz częstsza, bo i sezony jakby następowały po sobie coraz szybciej. Przykrótkie nogawki, zdjęcia sprzed lat, które odnajdujemy i oglądamy razem z dziećmi pośród stosów wszystkiego - dowodzą, ze czas nas wymija niepostrzezenie; nie zauwazamy jego nad nami przewagi. Między rzeczami i ich miejscami, między porami roku i dnia zastanawiam się, co słychać u moich bohaterów, ale oni stają się coraz bardziej papierowi, zółkną i nie mają pomysłu na siebie. Coraz częściej - wbrew ochocie dania im jeszcze czegoś od zycia - nachodzą mnie myśli, ze i ich czas dobiegł końca, i za rok nie wyjmę ich juz z zadnej szafy.
I to właśnie w dzień remanentów i zaskoczenia, ze czas mija, nucimy ze Skakanką Fleet Foxes, których teledysk ze strony Ali McB kompletnie nas oczarował - i podjęta w nim próba. Cofnięcia czasu.

kolory

Gdy lekarz mówi wczoraj, ze Skakanka ma zapalenie krtani, a pogoda się załamie, nastawiam się na dzień gospodarczy. Zatem rano wyleguję się z dziećmi w łózku, do momentu pierwszej sceny Potworów i spółki, puszczanej łaskawie przez TVP 1, by udowodnić, ze zabiera teleranek ale nie ma dzieci, ktore są dobrem narodowym, gdzieś. Podczas pierwszej bowiem sceny tegoz filmu dla dzieci, gdy spod łózka wychodzą oczy, a następnie ich odrazający właściciel, Grzybek najpierw wydaje z siebie okrzyk, a później zaczyna cały się trząść i przez ściśnięte gardło głos nawet juz się nie wydostaje. Komisyjnie gasimy telewizor, Grzybek usuwa równiez czuwanie, i zaznacza, juz nie będziecie w moim domu. Następnie pocieszamy Skakankę, której łzy lecą jak grochy. Wówczas wraca boski Andy z porannego tour de dzielnica na zdezelowanym swym menedzerskim roweryku i wysiewa z dziećmi słoneczniki, ktore następnie w pojemnikach zajmują całą podłogę balkonu. Nie, zeby w odwecie, ale zajmuję całą podłogę przedpokoju, rozłozywszy kolorystyczne kupki rzeczy do prania, podejrzewając, ze podrzucają nam i sąsiedzi, bo niczego w domu nie przybywa w takim tempie. O potworach juz nikt nie pamięta w nasz dzień gospodarczy.
O wieczorynce zapominamy zaś zajęte działalnością z zakresu ludowego dekoru, której imponujące efekty przedstawiamy ponizej. Lewy dolny róg to prace zaczęte, na efektownych stojakach ze steropianu po zlewie.

piątek, 26 marca 2010

wycinanki ludowe

O piątej dziesięć jest juz niemalze jasno i mozna odczytać wartość słupka rtęci z termometru. Z pewnością Skakanka nie pójdzie dziś do przedszkola, potwierdziwszy juz nie tylko kaszlem od ktorego umyte w salonie szyby dzwonią, ale i gorączką w jednym pakiecie. Gdy zapadam w krótki sen w okolicach siódmej, krązę z dziećmi po szpitalu co wygląda jak nasz urząd wojewódzki, i po drodze gubię wszystkich i nie znajduję lekarza, na koniec tylko jakiś młody człowiek w kitlu informuje mnie, ze Grzybek juz na oddziale z zapaleniem płuc, zostaniemy dwa tygodnie. Ale budzę się i ubieram Grzybka, który promienieje na myśl o jeździe do przedszkola na foteliku rowerowym i w kasku. Oczy mu błyszczą i sam - naprawdę sam wkłada skarpety (to nic, ze dwie rózne) i kalesony. Kiedy juz boski z Grzybkiem odprawieni, robię wydmuszki - to łatwiejsze niz myślicie. Będziemy bowiem ze Skakanką malować akrylowe pisanki. Wyciągnę nawet złotą farbę, a w drodze z lekcji kupię cienką wstązeczkę do zawieszania na gałązkach wierzby. Moze nawet, by dopasować się do folklorystycznych okoliczności - załozę dziś czarną spódnicę w kaszubskie wzory z vero moda - mojego ulubionego dostawcy odziezy damskiej. W markowym second handzie U Pana Maćka, ma się rozumieć.

czwartek, 25 marca 2010

passive resistance

Pięć faz umierania nazwała doktor Kubler-Ross, specjalistka od geriatrii, jak pamiętam ze studiów, ale termin znany mi był juz wcześniej. Wiele bowiem wydarzeń w zyciu człowieka umieranie łudząco przypomina. Czasami jakiś bad news, ktory rozwieje nadzieje na których budowało się przyszłość (niektórym wystarczy na przykład test na inteligencję), jakieś spektakularne rozstanie czy inny zawód - tak, pamiętam z czasów studenckich objeżdzanie Wrocławia tramwajem na zajęcia i z powrotem w takt pięciu etapów umierania: zaprzeczania (to niemozliwe!), gniewu (wszystko wasza wina), negocjacji (a moze jak w czymś ustąpię, to jednak nie umrę), depresji (nic nie ma sensu, bo umieram) i w końcu akceptacji (umieram, ale rzeczy mają sens). Nie, zebym tu wykład chciała państwu z dziedziny, którą słabo znam. Pamiętam tylko z własnych podrózy tramwajem, ze fazy umierania przeplatają się w rytmie tygodniowym i dziennym, i ze jest to wysiłek, którego z zewnątrz nikt nie zobaczy, chyba ze moze trochę człowiek zbladnie albo nie dostrzeze całkiej jawnej plamy na płaszczu, czy swoich brudnych butów. Więc przeciez diagnoza nic w moich uczuciach dla Grzybka nie zmienia, ale byłoby fałszem powiedzieć, ze wokół tego uczucia wszystko się nie kotłuje. Gniew tez, gniew na cały świat, kulturę konsumpcyjną, eugenikę i syte zycie ubermenschen.

wtorek, 23 marca 2010

pięć faz umierania

Śni mi się, że informują mnie w szpitalu (który równie dobrze wygląda na ośrodek wczasowy, bo wszyscy znajomi tam są), ze Grzybek jest niemalze głuchy. Absolutnie nie jestem w stanie się z tym pogodzić, w dodatku wszyscy zrelaksowani przy stole zaczynają cicho buczeć i krzyczę, zeby przestali, bo Grzybek wtedy juz nic w ogóle nie usłyszy. I krzyczę tez, ze nigdy się z jego głuchotą nie pogodzę i wówczas budzik dyskretnie informuje, ze siódma dwadzieścia. Obok mnie Skakanka, która doczłapała w nocy, Grzybek zaś u siebie i martwię się, ze zapewne odkryty. Potem na fitness, leząc na wznak z nogami na gigantycznej piłce, oglądam swoje blade, sflaczałe kończyny, jak nieporadnie wykonują polecenia pani o wyglądzie równie wczorajszym jak mój, za to o niebywałej zdolności wykonania stu brzuszków pod rząd. Ja raczej podobna do pani emerytki z maty obok, ktora po sali goni uciekającą spod nóg piłkę. Przypominam sobie sen o Grzybku, gdzieś na suficie szukając linii papilarnych, zwłaszcza tej odpowiedzialnej za szczęśliwe zycie, jego - nie moje, i słyszę, ze krzywo zadzieram kończynę dolną i mam poprawić. Poprawiam posłusznie, imitując niedoskonale polecenia instruktorki, a potem na sztywnych nogach wychodzę z sali i szukam ławeczki. Są takie poranki, ze człowiek zdązy się zmęczyć, nim na dobre rozpocznie się dzień.

poniedziałek, 22 marca 2010

pewne takie natręctwa

W czasie gdy Czytelnicy piją poranną kawę i czytają blogi, i zastanawiają się, kiedy następny odcinek, wrzyucam zeton do gigantycznego odkurzacza na stacji paliw. Odkurzacz zupełnie jak z filmu science-fiction, wije mi się wokół nóg wąż o przekroju, któryby połknął słonia, a ja usuwam zaszłości z siedzeń, dywaników, fotelików oraz spomiędzy. Na stresy na ogół reaguję sprzątaniem, to daje ogromne poczucie kontroli nad rzeczywistością, i gdy ssawka połyka kolejne igły świerka i papierki po cukierkach rozmyślam, czy firma moja jest jeszcze do odratowania. Tak jak nie da się podkręcić leniwych obrotów odkurzacza na żeton, nie da się i podkręcić obrotów działalności mej gospodarczej, która coraz bardziej polega na gotowaniu, podawaniu herbaty, pielęgnacji oraz porządkach. Mojej frustracji obecnej zaradziłoby, gdyby odkuracz wyssał z tapicerki najdrobniejsze nawet roztocze, po kolei odbierając mu kończyny i czułki. Ale ssawka jest ospała, więc w przypływie szaleńswta wynoszę dywaniki do domu i wkładfam do pralki na 60 stopni. Przy pierwszym spuście wody wylatuje wiadro gumy, co odpadła spod spodu. Zobaczymy, co będzie dalej i czy dywaniki osiągną rekordową cenę - równowartość nowej pralki.
Gdzie podziało się słońce?

niedziela, 21 marca 2010

happy birthday

Szykując Shepherd's Pie na wczorajsze urodziny Grzybka, rozmyślam o Justy i pewnej rodzinie polskich emigrantów w Manchester City. Jakże pogodni muszą być rdzenni mieszkańcy kraju, gdzie mięso z jarzynami podaje siępod kołderką z puree i żółtego sera? Czy naprawdę pasterze z falistych łąk pichcili w chatach tę zapiekankę, a obok błąkały się owieczki podobne do baranka Shauna? Natomiast gdyby zacząć charakteryzację Polaka od schabowego i duszonej kapusty plus kluski, jakież indywiduum by nam wyszło: wszechwiedzący sarmata, który ceni sobie przede wszystkim złotą wolność i własne zdanie?
Nie wiadomo i pewnie nigdy się nie dowiemy. Okna w naszym salonie wielkości szatni klubu trzeciej ligi lśnią czystością, potrawy z pewnym poślizgiem donoszę na stół. Grzybek zdmuchuje świeczki i popada w euforię na widok prezentu, okładając częściami nowych torów do drewnianej kolejki swoich gości. A gdy goście wychodzą, gasimy światło i oglądamy, jak Kubie świeci mały reflektorek ponad buforem. Wszystkiego najlepszego, Grzybku.

piątek, 19 marca 2010

windowsy

Właśnie zmyłam farbę z żaluzji międzyokiennych. Były białe i lekko zakurzone, obecnie są w brudno-aluminiowo-szare ciapki. Nigdy ich nie lubiłam, nadają mieszkaniu ten więzienny widok, teraz zaś nie mogęna nie patrzeć. Zamiast myć okna mogłam po prostu opuścić przykurzone zaluzje, teraz to jabkby po ptokach. Mam za to całe wiadro farby z detergentem, tanio oddam.

Zawsze uwazałam mycie okien za zajęcie czasochłonne i niebezpieczne, którego skutki i tak usuwa pierwszy kwaśny deszcz. W pewnych sprawach nalezy kierować się instynktem, nie zaś normą społecznej poprawności.

czwartek, 18 marca 2010

happy days

Niby obcasy stukają o chodnik, niby radio jakieś gra, a jednak wszystko brzmi inaczej. Jeszcze zaparzam kawę, jeszcze piorę i składam, i choć wiosna cieplej się kładzie na policzki, jakby na piersiach spoczęła sterta cegieł. Więc nawet przy uczniach w szkole w czarnej kwiecistej spódnicy się garbię, tak mi te cegły ciążą i nie wiem, czy fitness zdrowy kręgosłup, na który z rana się spoźniam, jakoś mnie postawi do pionu. A przeciez zdobywam się na dotąd niespotykane męstwo, przeprowadzam rozmowę z opiekunką, bo teraz potrzebować będziemy specjalistów.
Bo przeciez wszelkie ludzkie smutki i dramaty rozmieniać trzeba na drobiazgi, na konkretne telefony, rezerwacje i usługi, i choćbyśmy chcieli z workiem cegieł stanąć w miejscu, nie da się, trzeba iść do przodu, nogi dźwigając jedna za drugą, kierownicę raz po raz podpierając czołem, zbierać za sobą śmieci i oddzwaniać na telefony, których nie miało się siły odebrać. Ale są i przebłyski słońca: spod klubu fitness o mało nie odwozi mnie laweta i pani strazniczka miejska łaskawie drze mandat na kawałki i udziela pouczenia. Lawetą odjezdza mercedes bus w kolorze kawy z mlekiem. Znowu ta radość z tego, ze miało się więcej szczęścia niz inni.

środa, 17 marca 2010

szkolenie

Więc powody do radości w sumie mamy liczne: ani śladu porazenia mózgowego, guzów, ubytków szarej materii. To ten typ radości obarczonej poczuciem winy, ze jednak innu mieli mniej szczęścia. Zaburzenia pracy mózgu są w końcu tylko czynnościowe, tylko - rozwojowe i ciągle nikt nie odbiera nadziei.
Utwierdzam się jednak w przekonaniu, ze to, co zachodzi w relacjach między chorymi dziećmi i ich rodzicami (wyjąwszy dzieci odrzucone przez rodziców z powodu swego kalectwa i na to tez mam przykładowe scenki rodzajowe, których nie zamieszczę) pozostaje ich tajemnicą i częstokroć muszą to byc sprawy znacznie większe i głębsze niz w niejednej rodzinie 2+2 z domem jednorodzinnym, i czterema samochodami. Generalnie uwazam, ze oddział neurologiczny powienien udostępnić jeden pokoik do wynajęcia, gdzie sfrustrowani menedzerowie i właściciele firm mogliby przezyc coś w rodzaju dwudniowej pustelni. Dwa dni wystarczą w zupełności, w tym jeden wieczór w łazience, w której nie da się zamknąć drzwi, a ręcznik mozna powiesić jedynie na wózku inwalidzkim z ogromną dziurą na siedzeniu (wieszaków brak). Nie tylko człowiek nabiera przekonania, ze nie spotkały go w zyciu większe nieszczęścia, ale tez doznaje nagłego objawienia, ze prawdziwe zycie toczy się gdzie indziej i bez reklam.
Mnie dwa dni wystarczyły.

czego nie znajdziecie w prasie kolorowej

Kilkoro dzieci z całego Dolnego Śląska zostało zebranych na ten jeden dzień, by otworzyć dawkę leku i zuzyć go w całości. To te dzieci, które miały trochę mniej szczęścia od średniej krajowej i cierpią na dziecięce porazenie mózgowe. Więc jeden chłopczyk, na oko w wieku Grzybka, przyszedł pierwszego dnia, gdy jeszcze lezeliśmy na wspólnej sali czterołózkowej, wielkości naszego przechodniego salonu bez nawy bocznej, gdzie jadalnia. Drugi lezy po drugiej strony ekranu z dykty i szkła, czyli sąsiaduje z naszym boksem, gdy juz mamy "jedynkę". A poniewaz dykta zapewnia intymność wzrokową, ale nie wytłumia dźwięku, słyszymy, ze mowa o podawaniu toksyn, w narkozie.
Gdy są juz wszyscy potrzebni do otwarcia toksyn, gdyz za te zmarnowane nfz nie zapłaci, dzieciaki z kołderkami idą do budynku obok, na pół dnia. W domu juz czytam, czytam o toksynach botulinowych, które sprawią, ze niektóre nerwy obumrą i trochę zmniejszy się zez, trochę szpotawość stóp i utykanie, i pewnie jeszcze inne rzeczy, nie podane w ogólnodostępnym spisie. Rodzice mają juz wprawę, przywyczajeni do cykliczności telefonów z informacją, kiedy nalezy przyjechać. Pracujący ojcowie i raczej niepracujące matki, z zasiłkiem rehabilitacyjnym w kwocie 60 (słownie: sześćdziesiąt) złotych na miesiąc.
Potem dzieci wracają na noszach, wybudzone z narkozy i mam nadzieję, ze zadna kropla toksyny botulinowej, potocznie zwanej jadem kiełbasianym, nie spadła na ziemię. I czekam, kiedy gazety doniosą o kolejnej gwieździe, ktora z jadu kiełbasianego skorzystała celem upiększenia. Toksyna botulinowa to bowiem botoks, który od kilku lat znalazł zastosowanie równiez w chirurgii estetycznej.

wtorek, 16 marca 2010

wolniej

Ze swoimi rytuałami i obrzędami, ze swoim komentarzem dla kazdej podejmowanej czynności i "acha", dodawanym na wszelki wypadek, gdyby miał wątpliwości, Grzybek na tle pacjentów oddziału neurologicznego nie odstaje od średniej normy tego miejsca. Mimo ze nie powłóczy nogą, ani nie ma zeza, wpisuje się i w bezradną radość płynącą z rzeczy prostych, i w małe smutki tu panujące. Na pewno pod kątem dopasowania wygląda tu lepiej i bardziej swojsko od szatni przedszkola, gdzie bziubziusie i królewny opowiadają bez końca jacy byli grzeczni i co mi kupiłaś, a Grzybek ma jedno zmartwienie, by siedzieć równo pod swoim znaczkiem, który przedstawia domek zupełnie jak ten murowany trzeciej świnki, co go wilk nie zdumchnął, i by koniecznie zabrać kapcie do plecaka z Bobem. Oraz siostrę z zerówki.
EEG bowiem poddaje w wątpliwość, by Grzybek gładko miał wziąć udział w wyścigu "po karierę i zaszczyty": jego mózg w pewnych swych departamentach pracuje wolniej. To radykalne doświadczenie ubóstwa, zdania na dobrą wolę diagnostów, ma w sobie coś z rewolucji, mimo ze przeciez nie spodziewałam się, ze ktoś mi tu wywrózy dla dziecka pierwsze miejsce w olimpiadzie matematycznej i konkursie krasomówczym, plus międzynarodową maturę. Bardziej się martwię, czy Grzybek zapałaci kiedyś swoje rachunki, kupi chleb w spozywczym i nie da sobie ogólnie w kaszę dmuchać.
Co do lekarzy i diagnostów, mam zdanie jak najlepsze: pracując na tym śmietniku świata, gdzie jedno schorzenie gorsze od drugiego, gestami ludzkiej solidarności i troski, jakby sadzili słoneczniki. Coś mniej więcej tak górnolotnego chciałam powiedzieć.

poniedziałek, 15 marca 2010

na dobre i na złe

Grzybek w drodze do szpitala, jeszcze nie podejrzewając, ze zostanie karetką przewieziony do wielkiego zderzacza hadronów, znaczy MRI, em ar ai, kto ogląda House'a, to wie; Okulary Grzybek zabrał z domu sam, z zestawu małego doktora housika.

Mimo iz potem Grzybek przestaje się na jakiśczas uśmiechać, dziwi fakt, ze lwia część pracowników słuzby zdrowia się ma uśmiech na twarzy, i wiele sympatycznych rzeczy do powiedzenia. Sanitariusze w karetce, anestezjolodzy i lekarze, a nawet szorstkie w obejściu pielęgniarki, mimo wszechobecnej siermięzności oraz marcowego śniegu. Pan doktor nosi na rękach Grzybka w narkozie, a po skończonej pracy wynosi śmieci z z gabinetu RM, przy uzyciu wózka sklepowego.

Boski Andy zjada przydziałową kolację Grzybka, składającą się z dwóch plasterków kiełbasy na czterech kromkach chleba. A poniewaz odłączono mnie od kroplówki blogowo/internetowej, to by było na tyle. Dziękuję za wszelkie wyrazy solidarności.

niedziela, 14 marca 2010

homo patiens

Więc najgorsze jest to przeplatanie się sacrum i profanum, ze się tak wyrazę. Niby tu filozoficznie o byciu rodzicem, o stawianiu czoła, o odpowiedzialności i roztaczaniu opieki (jak to zrobić, zeby się nie popłakać, jak Grzybek będzie płakał na widok igły, przyssawki czy siostry oddziałowej). Następnie, medytacje o kruchości ludzkiego poczucia stabilizacji, o metafizycznym geście puszczania wszelkich kotwic, co urządzają codzienność, i o poddawaniu się temu, co ma być - bo przeciez patient, to pacjent, a patience - to ciepliwość, i z agenta, który działa, nalezy nagle przeobrazić się obiekt działań cudzych (tu: lekarzy), i z podmiotu zdania w dopełnienie (Lekarze nas badają), które na miesjce podmiotu wrócić moze tylko w stronie biernej i to często jedynie domyślnej ([My] jesteśmy badani przez lekarzy). Juz nie mówiąc o tym, ze jeśli efektem badania będzie znalezienie choroby, nalezałoby przedefiniować z grubsza wszystko.
Więc myśli wijące się w nieprzejrzyste szlaczki filozoficzno-lingwistycznych równań i nierówności, muszą się zderzyć z drobiazgiem konkretu. Proszę bardzo: papier toaletowy. I jeszcze: kubek na wodę, bo nie dadzą. Dalej: ładowarka, mydło i ręcznik oraz kapcie łatwe do zdezynfekowania, na neurologii bowiem teraz trzymają zapalenia płuc (brak łózek na pulmunologii), a piętro wyzej są zakaźne biegunki. Łącznik: karaluchy. Czy coś na karaluchy tez potrzeba? Moze wytępili.

sitting and waiting, anticipating

Jeśli spotkacie na ulicy panienkę w kaszkiecie i paltociku, z trzema kilometrami kolorowego szalika wokół szyi, ktora zaczepia przechodniów, by im powiedzieć, ze idzie jutro z synem do szpitala na badania neurologiczne, to na pewno będzie autorka tej oto rubryki, i na nic kamuflaze, na nic podmiot liryczny niniejszych zwierzeń, który ma mnie uchronic przed dekonspiracją i smiercią zawodową; będę to na pewno ja. Mozna powiedzieć, ze inne treści przestały ze mnie wychodzić. Biada tym, co mnie spotkali po latach w supermarkecie, biada telefonującym z ofertami pokazów zdrowotnych, biada paniom magister w aptekach i psrezdawczyniom, listonoszowi i sąsiadce. Wszyscy, absolutnie wszyscy dowiedzą się, ze idziemy do szpitala.

Zołądek odmawia jedzenia juz od dni kilku, więc wspieram się głównie kawą, zaś po upieczeniu ciasta czynnością rytualną stało się pranie. Pranie do ostatniej skarpetki. Próbuję jeszcze dzieciom grać na gitarze, nie boję się, gdy ciemno jest, zeby podnieść nastrój w stronę nieco wyzszego, niz panuje obecnie w domu. Najchętniej jednak odpaliłabym bajki, obdarzyła hojnie czekoladą i ciastkami, i pozwoliła świętować ostatni beztroski dzień gruby. Zanim przyjdą chude.

piątek, 12 marca 2010

trudne warunki

Stali Czytelnicy rubryki wiedzą, iz w sytuacjach podwyzszonej adrenaliny mamm skłonność do lawinowych zakupów na wypadek klęski zywiołowej oraz z reguły piekę ciasto. Podobno w stresie człowieka stać jedynie na wpadnięcie w koleiny przyzwyczajeń, i lata pracy nad sobą mogą runąć w mgnieniu oka. Stosy artykułów w sumie wazą ze trzydzieści kilo (czuję pokonując dwanaście schodków do windy, cześć i chwała architektowi, który zapewne podobno jak boski Andy wyznawał zasadę, iz trudne warunki kształtującharakter i po co komu winda, która startuje z poziomu O, jeśli mozna umieścić jej wejście na +0.5). Mam kapcie dla Grzybka, chusteczki mokre i suche... (patrz lista w poprzednim wpisie) oraz makaron, jajka, pomidory w puszkach - i tu juz jakby nie widzę związku z pobytem w szpitalu, choć w sklepie zarówno pomidory, jak i blacha do ciasta wydawały się oczywiste i niezbędne, podobnie jak akumulatory i ładowarka do baterii (do zdalnie sterowanego auta Grzybka, co mu je przyniósł św. Mikołaj).
Liczę kwity, w pamięci znaczy, która wymazuje je zawsze w momencie wciśnięcia zielonego enter pod pinkodem przy kasie, i wiem, ze boski Andy zyje zgodnie ze swoimi zasadami. Biorąc pod uwagę jego graniczącą ze skąpstwem racjonalność, życie z zoną, która co raz to przygotowuje dom na skutki awarii prądu czy trąby powietrznej, jest owymi trudnymi warunkami, które kształtują jego charakter. I vice versa, choć ja akurat uwazam, ze trudne warunki wyzwalają w ludziach najgorsze instynkty. Jesteśmy bowiem dwiema połówkami jabłka, mozliwe tylko, ze Andy - czempiona, a ja - szarej renety.

czwartek, 11 marca 2010

all inclusive

W słuchawce słyszę, w szpitalu wreszcie się zwolniło łózko dla Grzybka. Spodziewam się satynowej pościeli, kaszmirowych zasłon i foteli obijanych aksamitem, skoro pół roku nalezało czekać, az będzie gotowe. W poniedziałek o 8 zero zero mamy się stawić i wjechać prosto do tomografu.
Gonitwa myśli, do której miewam skłonność w sytuacjach stresowych, obejmuje rozłozenie dyzurów opieki nad Skakanką i boskim Andy'm, jak równiez reorganizację grafiku najblizszych dni, w którym powinny się znaleźć zakupy z udziałem cięzarówki (zapas jedzenia, picia, zabawek, ksiązeczek, domestosu, mrozonek, chusteczek mokrych i suchych oraz ręczników papierowych). Grzybek dodatkowo musi się spręzyć i ozdrowieć z ropienia.
Oczywiście jest w tym wszystkim coś z przeświadczenia, ze mam swoje ostatnie dni pompei. Oczekiwanie to nieco przypomina celę śmierci i naturalnie towarzyszy mi poczucie ostatniości. Ostatnie kawki z mlekiem, ostatnie późne wieczory z house'm, być moze ostatnie dni z myślą, ze mam zdrowe dziecko, gdyz od poniedziałku moze się okazać, ze nie i nie będzie to choroba w stylu zapalenia migdałków.
Oraz ostatnie wpisy na blog - coś jak ostatni, spokojny papieros i spotkanie ze spowiednikiem - w jednym.

środa, 10 marca 2010

sunset & rtv set

Słońce nad naszym salonem zachodzi dziś o wiele za długo. Zaczyna około piętnastej, a o osiemnastej jeszcze jest widno. Założyłam rano nowe firanki haftowane w maleńkie, pomarańczowe kwiatki na brudne okna i dopiero zachód słońca uświadomił mi, jak bardzo szyby straciły przejrzystość przez ostatnie co najmniej pół roku (obawiam się, że wartości ta może nawet być pomnożona przez dwa, choć mogę się mylić). Pamiętam, jak z kolezanką po piórze ściągałyśmy przed którymiś świętami czarne firanki z zamiarem wyrzucenia ich, i ja, w rzeczy samej, wyprałam je wówczas, a następnie wyrzuciłam. Nie wiem, jak koleżanka po piórze.
W tych poetyckich okolicznościach marca opromieniającego nasz przechodni salon równie widoczny staje się kurz. Ścieram szmatką z telewizora oraz radia, dvd, i tym podobnych. Wtedy jeden z promieni bezczelnie palcem pokazuje nieopodal stojącą witrynę, a zwłaszcza jej zgrabne szybki. Nie wiem doprawdy, jak to napisać, ale dziś tego marcowego słońca nie mogę ścierpieć, wytyka mi najgłębiej zasiedziały kompleks absolutnie bezradnej pani domu.
Przeziębione dzieci radośnie dmuchają i patrzą, jak kurz fruwa w powietrzu, a następnie przykleja się z powrotem do telewizora, radia, dvd itp. Ta wyostrzona percepcja naszych warunków zyciowych wiąze się z umówioną wizytą naszego pediatry, człowieka renesansu, zapalonego zeglarza i fotografa, z zyczliwym bagazem swych siedemdzięsięciu lat. Przychodzi w końcu, na szczęście grubo po zachodzie słońca. Firanki wyglądają bosko, dzieciom ropieją oczy.

poniedziałek, 8 marca 2010

prezent

Na zewnątrz ze Skakanką szukamy zewnętrznych oznak obchodów. Wszyscy panowie kupują paniom kwiatki? Dopytuje Skakanka, a ja odpowiadam, rozejrzyj się, córciu, zobaczysz wtedy, ze nie wszyscy. Widuję jednak panów z kwiatkiem i czekoladką - i tu porszę męską część czytelników o wybaczenie - męzczyzna z kwiatkiem w dzień kobiet wygląda naprawdę jak idiota, i mam wrazenie, ze jest tego w pełni świadom. Bowiem święto się jakby zdewaluowało, i wręczenie kwiatka moze się spotkać z równą dezaprobatą jak jego brak. Moze dlatego boski Andy jeszcze nigdy nie trafił.
Boski wraca do domu i scenie powitalnej towarzyszy pewne napięcie. Ogłasza, ze w tym roku zaryzykował i coś ma, ale da tylko wtedy, gdy powiem, ze mi się spodoba. Więc that's the deal. Wtedy boski wyciąga zza pazuchy karnet na fitness (zastanawiam sie nad wzięciem urlopu od dydatktyki, bo zajęcia głównie w godzinach mojej pracy). Ze niby mam okrągle plecy, poza tym wszystkim jest znana jego pasja sportowa. Podejrzewam, ze sprawa moze miec drugie dno w postaci okrąglego brzucha wypadającego nieznacznie poza spodnie oraz wielkopostnej diety opartej na chałwie i czekoladzie nadziewanej.
Boski Andy mówi, ze po prostu dzisiaj dzień kobiet i jeszcze ze poszła won z kuchni. Zaraz jednak wraca z pytaniem o to, jak gotuje się spaghetti i czy to (makaron) trzeba wrzucić tu (garnek z wodą). Well. Wellness, znaczy, i fitness.

z prazdnikom - okruszyna

W to podniosłe święto ranek wygląda łudząco podobnie do wszystkich poprzednich. Robię telegrzanki dzieciom, których katar i zatkanie ogólne przechodzi jedynie niewidoczne gołym okiem mutacje, ale nie ustępuje. Następnie ścielę wszystkie łózka, poddając selekcji kołdry i poduszki do odpowiednich skrytek (na 59 m kw. Lebensraumu wymaga to pewnego sprytu) oraz uzupełniam zaginione w nocy poszewki. Śniadanie zjadam po dzieciach, rozdaję tabletki i syropy, i udaję się dio sortowni. W sortowni z kupy rzeczy fantazyjnie ułozonej w stos wysokości empire state building układam mniejsze kupki kolorów i nastawiam pranie numer 1. Do wyjścia z pracy planuję jeszcze numer 2 i 3, co będzie nieuchronnie wiązać się z koniecznością opróznienia kaloryferów i suszarki w salonie.
Myślę, ze wolałabym układać puzzle 1000 kawałków, niz nieustannie szukać rzeczom ich właściwego miejsca. A tu nadchodzi pora na śniadanie numer 2 dla dzieci oraz smarkanie nosów.
Na coraz węzszy margines schodzi wystawienie faktur zaległych, przygotowanie zajęć, doglądanie interesów.
I proszęmi tu nie pitolić o parytetach i innych takich. Jaki kraj, taki obyczaj. Juz Rebe Tevje śpiewał o tradition, i wierzcie mi, jeśli w domu matka na kolanach myje wc, to córka na pewno będzie wiedzieć, co ma robić w swoim domu, a syn tejze - czego nie musi. Wszystko bowiem zaczyna się w głowie. I proszę wszytskich zatroskanych o święto i losy kobiet o wykonanie stosownego skłonu i serdeczny pocałunek swojego siedzenia.
Że niby sfrustrowana jestem?

niedziela, 7 marca 2010

slumdog

Sobotni wieczór rezerwujemy na Slumdoga, ale ociągam się. Po kwadransie trwania filmu mówię do boskiego Andy'ego, wiedziałam, czego się spodziewać, czytaliśmy przeciez Miasto Radości Lapriera, w tej ksiązce nie ma nic na temat ślicznych kobiet w sari, czterech zielonych słoni z kokardkami na ogonach czy duchowości Bollywoodu - jedynie slumsy, korupcja, handel narządami, śmierć - i znowu slumsy. Mówię, jak ja będę mogła zasnąć wygodnie w moim łózku na srodku przechodniego salonu, z głową między suszarką na pranie a fotelem, wiedząc, ze na świecie tak jest. Jak na złość ze Skakankątego wieczora zaczynamy czytać "Małą księzniczkę" i robię jej wykład z całej historii kolonialzimu (a czemu tam jest bieda? a bogaci nie mogą się podzielić jedzeniem z biednymi? no tak, jak walczą, to nie mają kiedy uprawiać pola).

A jednak mimo wszystko, pozostaję na koniec z uczuciem radości. Jest w bajkowości tego brutalnego przeciez filmu coś, co podnosi na duchu. To w końcu historia przetrwania; przypomina mi się Frank McCourt, który opisuje swój slums naprzewciwko szaletu w Angela's Ashes. Wspominamy Hindusów z call centre w Bangalore, którzy jedli kiedyś u nas w domu kolację. Wiecie, ze niektórzy z nich od tamtego czasu podają nam do Polski upominki, Skakance nawet sukienkę obszywaną perełkami? Wtedy, przy stole w naszym przechodnim salonie, takze duzo się śmiali. Co oni mają, czego my nie mamy, choć według ich standardów mamy tak wiele?

piątek, 5 marca 2010

bezkofeinowy

Dag w szpitalu nieopodal. Konkretnie tam, gdzie od pół roku czekamy na przyjęcie z Grzybkiem.
Zadna Leśna Góra. Od czasów Breslau zmianie uległ tylko kolor lamperii. Obchód tylko co drugi dzień, za to bez badania, które następuje tylko w dniu przyjęcia na oddział. Wychodzi na to, ze lekarze osiagnęli wysoką specjalizację w jasnowidzeniu. Przestrzen taka, jak nasz salon, czyli wielkości jednej trzeciej szatni zespołu trzeciej ligi, a na niej trójka dzieci wraz z rodzinami. Klimaty pamiętam, przeciez koczowałam ze Skakankąna biegunkach, dwa tygodnie. To taki czas, ze człowiek zrasta się z przydziałowymi dwoma metrami kwadratowym i łozkiem, za które trzeba płacić. Płaciłoby się chętnie, przy wierze, ze to coś zmieni.
Jutro obiecałam Dag kawę z Orlenu. Na Housie wszyscy ciągle piją kawę w papierowych kubkach i trudno wierzyć, ze jest na świecie szpital bez kawy dla krewnych, przyjaciół, personelu i samych pacjentów. Cóz, u nas w kwestii szpitalnych automatów mamy tylko mało twarzowe kapcie z fizeliny.

czasem słońce, czasem śnieg

Odkopujemy rano ze Skakanką auto spod zaspy. Nic z narzekania, a przyczyny dobrego nastroju spod śniegu są mnogie. Podczas odwilzy ptaki, które wróciły z ciepłych krajów, w przerwie od śpiewania szkaradnie upstrzyły nam auto i jest szansa, że opady zastąpią myjnię. Poza tym, postanowiłam, ze chcoćby temperatura spadła do minus czterdzieści, nie włoze juz na siebie emeryckiego kozuszka. Paraduję zatem w mini (jak na mój wiek) z brazowego sztruksu i pasiastych rajstopach pod kolor, zarzucając trzy kilometry pasiastego szala na prosty, wydobyty ze strychu paltocik. Paltocik ma dziurawe kieszenie i pewnie stąd to topnienie górki, nie śnieznej, która pojawiła się w pierwszych dniach po wypłacie. Fryzjer postanowił nie czekać, a obok urzędu skarbowego nie mogłam się oprzeć nowym strunom do gitary akustycznej, trzydzieści złotych bardzo proszę (niech mi pan sprzeda takie, jakie poleciłby pan swojej siostrze: trwałe, miękkie i w dobrej cenie, mówię do sprzedawcy).
Z nieznanych przyczyn otrzymuję korespondencję z ekumenicznego portalu myśli prosto z serca na temat planowania budżetu, i - biorę sobie do serca, bo gdziezby indziej. Czas zaszyć w paltociku kieszenie.

czwartek, 4 marca 2010

zabawy z perspektywą

Zamknąwszy za sobą bramę szkoły językowej, schodzę do przejścia podziemnego w centrum, zamyślając się nad swoimi pasiastymi rajstopami i spódniczką jak na mój wiek mini. Nawet próbuję po tych schodach nogami zawijać naprzemiennie jak modelka, dla której stąpanie w dół to cała radość istnienia. Wymaga to nieco aktorstwa, dociąza mnie bowiem laptop i podręczniki, i im nizej jestem, tym bardziej drobna maskarada pasiastych rajstop traci na znaczeniu. Dag z dzieckiem w szpitalu, wiadomości ze wschodu złe, i generalnie do szpitala jest mi dziś blizej niz kiedykolwiek. Wydaje się, ze tego przedwiośnia więcej dramatów niz w latach zeszłych. I wiele spraw schodzi na dalszy plan.
Gdy więc w galerii, co wieńczy przejście podziemne, a ktorą chadzam na miejsce parkingowe w mało znanej bocznej uliczce, spostrzegam komplet małych emaliowanych wiaderek w kolorach wiosny, po chwili walki wewnętrznej - kupuję. Wiaderka to nie Vettriano, a nasze mieszkanie wielkości szatni klubu trzeciej ligi nie znosi widoku bibelotów, ale co zrobić: w wiaderkach widzę oczyma wyobraźni tulipany, żonkile i inne takie. Przeciez nigdy nie kupujemy przedmiotów, tylko o nich nasze wyobrazenia. Potem patrzę na panie, jak do rąk biorą kolczyki i wisiorki, torebki i plaszcze, i takie odległe wydają mi się, jak moje pasiaste rajstopy, które wyeksponowały się na rewiowych schodach przejścia - i zgasły.

środa, 3 marca 2010

domatorka

Nie zniknęłam jednak za kotarą przymierzalni. Naszą najmniejszą komórkę społeczną nęka nadal wirus, na zasadzie kolejno odlicz. Cieszę się, ze byłam na początku tej kolejki, bowiem mam świeze wspomnienie i jako taką zdolność empatii. Gdy dzis Grzybek na przemian płacze i śmieje się, oraz stanowczo odmawia jedzenia, pamiętam, ze dopiero targały mną podobne emocje i głównie ceniłam sobie herbatkę z cytryną i miodem akacjowym. Co tez podaję.
Z akcentów wiosennych spóźnione porządki, gdy stęzenie kurzu umiemozliwia oddychanie, a na podłodze jest tyle samo jedzenia, co w lodówce. Oraz kupno firaneczek z kwiatkami w pobliskim sklepiku z tradycjami sięgającymi głębokiego PRL. Ostatni, wydaje się, desperacki gest mający na celu udowodnienie sobie, ze nasze M4 - wielkości szatnii klubu trzeciej ligi - da się lubić. Bo obraz Vettriano, choćby sam nadruk na płótnie, okazał się od firan odrobinę drozszy.


Albo bardziej słoneczny:

Zresztą, póki co mamy jakiś nawrót zimy. Gdy tylko uporam się z porządkowaniem kuchni, zapadnę z powrotem w sen.


poniedziałek, 1 marca 2010

kolekcja wiosenna

Po drodze przypominam sobie, ze na dziś zapowiedziano inaugurację kolekcji wiosennej w pobliskim autorskim lumpeksie, który prowadzi pan M. Pan M. ma posturę koszykarza, włosy przystrzyzone na trawnik pola golfowego i generalnie testosteron kazdą porą skóry się z pana M. wydostaje. Pan M. w poprzednim zyciu był strazakiem, o czym kiedyś wspomniał, słucha radia zet i śpiewa piosenki po angielsku razem z Dido i U2. Pan M. nie lubi bałaganu, liczy wieszaki i nie przyjmuje zwrotów, jeździ czerwonym sportowym audi, ma filigranową zonę i dwóch synów. Potrafi być niezwykle gburowaty, ale i rycerski, jak na przykład wtedy, gdy napotkany po godzinach pracy pomagał mi zdjąć moje czerwone nie-audi z osiedlowego płota.
Dla dziesiątek jednakze kobiet z dzielnicy, jak i najdalszych zakątków miasta, pan M. to po prostu dostawca repertuaru szaf. Pan M. po towar pojedzie nawet i na Islandię, Pan M. ma rzeczy prasowane i sortowane, często z metkami. Na otwarcie sezonu u pana M. kobiety okładają się po głowach parasolkami i torebkami od gucciego, z którymi zajechały na zakupy, albo przynajmniej robią bardzo groźne miny, jak ta blondynka po czterdziestce dziś przed lustrem obok przymierzalni.
U pana M. zostawiam dzisiaj połowę kwoty, jaką zaoszczędziłam kupując modem na allegro. Wychodzę ze sklepu gotowa na wiosnę; z lubością czytam metki sukienek, spódnic i bluzek. Fryzjer za to musi zaczekać do przyszłego miesiąca.