piątek, 29 kwietnia 2011

slightly disorganized

Spod sterty zdjętego z suszarek prania nie prześwituje kanapa. Na fotelach pościel. Na podłodze torby. W pokoju dwie suszarki na pranie (na pewno będziemy najbardziej wypraną rodziną na wyjeździe). Telefon dzwoni co chwila gdzieś spod.

Ogarnięta paniką pakowania przekładam rzeczy z jednej kupki na drugą i ani śladu kaleson, a mają być tęgie mrozy. Gdyby zrobiono mi dziś EEG, odesłano by mnie do szkoły integracyjnej ze słabym rokowaniem. Z pewnością dziś same wyładowania na neuronach, można by podłączyć do mnie zmywarkę, gdyby ktoś zechciał ją wcześniej załadować.

W tych okolicznościach, gdy jedynym obiektem wystającym spod gór ubrań jest pianino, siadam i gram dla Elizy. Eliza nic nie mówi, więc chyba się jej podoba. Beethoven tak równo te linijki rozpisał, że nawet kompletny samouk poradzi sobie jakoś, a nawet zdecydowanie lepiej niż z pakowaniem. Boski Andy nie komentuje, widocznie moje niska odporność na stres jest mu znana. Właśnie wyszedł szukać kantoru, przypomniał sobie bowiem, że wyjazd choć do Czeskiej Szwajcarii, to jednak za granicę.

czwartek, 28 kwietnia 2011

ciężko żyć lekko

Po świątecznej błyskawicznej grypie nie mogę jakoś sił zebrać, a wyzwania ciągle nowe i jak zwykle spiętrzone. Czytelnik zapewne, żyjąc własną, nie chciałby tutaj o cudzej prozie życia czytać. Że dajmy na to rozliczenie roczne dało wynik czterech godzin snu i plątania języka w dniu dzisiejszym, albo że przygotowania do wyjazdu mieszają się z pracą zawodową, skutecznie ją paraliżując. A przecież mogłabym nie popadać ze skrajności w skrajność, z łoża boleści w bieg przez płotki, i życie mogłoby toczyć się w benedyktyńskim trójpodziale: osiem godzin na pracę, osiem na sen i osiem na odpoczynek. Po obiedzie opadać z herbatą (nie zaś kawą, co ma zdechłą szkapę poderwać do biegu) na szezlong z koronkową poduszką i przez kwadrans zatracać się w braku poczucia winy i obowiązku. Mógłby mnie nawet tak uwiecznić jakiś James Tissot i zostałabym już do końca dziejów Madame Okruszyną podczas sjesty, sławną nie dla tłuczonych w dzikim ferworze kotletów, nie dla uczniów wyksztalconych równo z każdej strony, ale dla czasu wolnego.

Choć teraz przypominam sobie, że inny malarz wiktoriański, Richard Redgrave, namalował obraz zatytułowany "The Poor Teacher". Obejrzyjcie sobie oba.

środa, 27 kwietnia 2011

poszukiwany

Do salonu Ery idę z zamiarem przedstawienia serii niesalonowych zgoła skarg i zażaleń w sprawie internetu, który jest całkowicie nieprzewidywalny i nie powinien być sprzedawany w pakiecie dla biznesu, nawet tak mizernego jak mój. E-mail bowiem przykładowo z artykułem do korekty wczytuje się przez cztery  godziny, a więc dokładnie tyle, ile mam w ciągu dnia na efektywną pracę.

W salonie Ery, gdzie rozmówca ma koszulę w kolorze takim jak moja, znaczy bladego po grypie różu, rozmawiamy innymi dialektami i pan mi tłumaczy, że mieszkam na wprost masztu. Wiem, odpowiadam, widzę go z okna co dzien po wstaniu, jak muzułamnin ostre czubki świątyni w Mekce, i co  tego.

Z salonu Ery wychodzę z zakupioną za złotych trzydzieści dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć anteną, jakiej nie powstydziłby się żaden członek klubu CB radio, i pięcioma metrami kabla. Pan w różowym mówi, że to zdecydowanie poprawi zasięg. A internetu jak nie było, tak nie ma. Artykułu nie poprawiam. Oczyma wyobraźni czytam nagłówki: Okruszyna wygrywa w sądzie z operatorem. Era  wypłaci zadośćuczynienie za upadłość Okruszyny. Operator zobowiązany do opłacania Okruszynie ZUSu w trybie dożywotnim.

Wieczorem internet znienacka się pojawia na chwilę, jak gość spóźniony o jakieś dwanaście godzin.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

przypadki siostry okruszylli

Gdy sięgam pamięcią wstecz, podobne wypadki przecież miewały już miejsce. Weźmy na przykład ten, gdy po trzech latach życia zakonnego, obfitującego w szorowanie, gotowanie, karmienie kur, zrywanie jabłek po sadzie, wożenie gruzu taczką, noszenie pustaków i wiader z szamba, a także malowanie okolicznościowych papeterii, szycie stuł i haftowanie ornatów, zostałam wysłana na studia teologiczne na fakultecie w niewielkim mieście w nowo powstałej diecezji. Ze współsiostrą studentką ceniłyśmy sobie wielce te wyjścia na zajęcia, notowanie i słuchanie (mimo że współsiostrze przewlekle chorej zdarzało się zasnąć w pierwszej ławce na wykładzie), jak również przerwy śniadaniowe w czasie których – dla odmiany od życia domowego – nie obowiązywało silencium sacrum.

Po trzech tygodniach jednak dopiero co zaczętego życia studenckiego miał miejsce przykry wypadek. Opuszczając piętro fakultetu jako ostatnie, by realizować ducha daleko posuniętej oszczędności (bieda w żeńskich zgromadzeniach bywa wielka i trudna do przetrwania) - zgasiłyśmy światło przed wejściem na schody. I wtedy ja z tych schodów spadłam, skręcając nogę w taki sposób, że pękła torebka stawowa, a kość strzałkowa się złamała.

Zdarza się. Założono gips. I wtedy zaczęło się najgorsze. Nieruchomość. Odpoczynek. Nierobienie. Nauka chodzenia o kulach. Nauka chodzenia o kulach po schodach. Odstawianie krzesła w refektarzu przez siostry starsze wiekiem. Pouczenia, że o kulach nie wolno biegać. Nie wolno wychodzić na spacer na mróz bez kurtki (tak, bo potem już grypa za grypą i do gipsu dołożyło się leżenie w potach).

Nic dziwnego, że gdy tylko gips zdjęto, natychmiast po powrocie do domu (bez jednego buta, dodam tylko, bo nie wzięłam na zmianę po gipsie) włączyłam się w przedświąteczne porządki. Pod dwóch dniach mycia podłóg noga spuchła jak bania, a na dzień przed Wigilią na ostrym dyżurze wsadzono mnie na wózek inwalidzki i założono gips z powrotem. Po schodach do domu wnosił mnie pan Wiesiek, szef ekipy remontowej, która stacjonowała w naszym domu od półrocza. Potem otrzymałam zakaz opuszczania celi, i mogłam już tylko wieszać na drzwiach kartki: Siostry, módlcie się za mnie. Nierobienie jest bowiem gorsze niż robienie czegokolwiek, myśl o czasie straconym bezpowrotnie – nie do zniesienia.

Były bonusy. Msza odprawiona przy moim biurku w dzień świąteczny, żeby nie było mi smutno. Zostanie matką generalną (w wyniku demokratycznych wyborów) w Święto Młodzianków, gdy wszystko w domu jest do góry nogami i przełożone zamieniają się rolami z siostrami szeregowymi. A także czas na naukę przed sesją egzaminacyjną, gdzie wszystkie przedmioty musiałam poznać wyłącznie ze skryptów.

Więc duch stachanowca, wiecznie niespokojnej Marty, nie jest odkryciem życia rodzinnego. Nie ma na co zwalić.

niedziela, 24 kwietnia 2011

świąteczna mizeria

Na finał opisanej nadaktywności nie trzeba było czekać zbyt długo. Teraz myślę, że dotkliwe uczucie zimna podczas bejcowania drewna na balkonie wczoraj po południu mogło już znaczyć początki. Do tego nowa bejca mazała się okrutnie i wiem, że już nigdy żadnych farb ftalowych. W nocy gorączka z dreszczami objawiła się w całej pełni, wraz ze snem z bejcowaniem w roli głównej. Paracetamol popity pepsi celem zmniejszenia nudności niestety nie rozwiązał problemu na trwałe.

I oto jestem, sama wśród swoich okien umytych, w naszym salonie wielkości szatni klubu trzeciej ligi, którego żadna ilość sprzątania nie uczyni miejscem nadającym się do życia. Mogłabym powiedzieć, że to cenna lekcja i w przyszłym roku nie porwę się na generalne porządki po rwaniu zęba. Że nauczę się czegoś, jak na przykład mój syn z rozkwaszonym nosem i śliwą w miejscu, gdzie Hinduski malują kropkę (bo na rowerze z odkręconymi kółkami nie można zbyt szybko). Ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że nauka pójdzie w las. W radio lecą czeskie piosenki, a ja w nieskazitelnej pościeli siedząc, mokra i czerwona jak upiór, szlifuję bejcolak i patrzę, jak wióry lecą na kołdrę lekką jak puch, zakupioną w Wielki Piątek, by spało się też uroczyście.

I waham się w ocenie sytuacji: czy to aby nie kara Boża? Byłoby jednak doprawdy bardzo przykro zostać tak dotkliwie ukaranym. I czytam sobie, że pierwsza Ogrodnika spotkała Maria Magdalena, jakby nie było kobieta z kartoteką, która nie przetrwałoby żadnej lustracji. To moja także szansa na spotkanie.

sobota, 23 kwietnia 2011

sto procent faryzeusza

Wyszło niestety jak zwykle. Posprzątałam (pamiętacie Królika z opowieści o Puchatku? Książki z okazji wiosny mają stać pod kątem dziewięćdziesięciu stopni). Wyprałam nieskazitelnie. Okna przejrzyste jak zbawiona dusza. Upieczone wszystko i warstwy równo rozsmarowane. Palce całe w farbkach do żywności namaczam w różowym odplamiaczu wraz z obrusem, którym nikomu w te Święta się nie przyda - ale dla zasady, niech jest czysty i pręży się w szafie. Na skutek rozdanych zadań boski Andy właśnie padł i śpi, dzieci zaś, jak podejrzewam, nie chcą więcej słyszeć o świątecznych tradycjach (z wyjątkiem zajączka, na którego wyjście z grobu o poranku czekają z niesłabnącą nadzieją). Rozmiar dekoracji przerósł i mnie, stół cały założony wydmuszkami, które zaraz sama smętnie przywieszę.

Niby mam jakieś zrozumienie, o co w tym wszystkim chodzi i szczególnie teraz chciałabym aniołem stać się i dobrocią swą i łagodnością rozsiewać poświatę, że sąsiedzi przychodziliby pytać, czy jakaś nowa lampa. Jednak przystrojonymi koszyczkami mam ochotę zdzielić przez głowę - na szczęście jedynie w warstwie niewypowiedzianych życzeń. I zastanawiam się, czy Zmartwychwstały załamie nade mną ręce, czy powie: Okruszyno, i przestanę pędzić, i wszystko mi się jakoś na miejscu ustawi.

czwartek, 21 kwietnia 2011

out of office

W domu kilka czystych szyb i pobojowisko ogólne. Odkładam, zostawiam, przestaje mi zależeć; trzy dni od umierania ze strachu do zawinięcia w chusty i wielkiej ciszy robi na mnie zbyt wielkie wrażenie. Największą sztuką pogodzić w sobie to wszystko: Martę i Marię, drobiazgi i priorytety, mówienie i słuchanie, dzieci i dorosłość. Więc raczej w stronę milczenia, bardziej w stronę bycia, gdzieś w okolicach wąskiego dołu wykutego z skale, bez okien i drzwi, gdzie na linie spuszczano człowieka w dół i w ciemność absolutną.* Pisanie wobec pewnych spraw wypada blado przy braku pióra noblisty. Oszczędzę.

*ciemnica w tamtych czasach

środa, 20 kwietnia 2011

prace domowe i owe

Gdy ja w stanie zapalnym myję okna, obejrzyjcie sobie nową szafkę. Swojego zdjęcia w chustce przekrzywionej na głowie (w trosce o dające do wiwatu zatoki oboczne nosa) i opatrunku na ząb (który przecież wyrwano) - nie zamieszczam. Jeśli jednak widzieliście dziś babcinkę z reklamówką przemykającą, ciepło ubraną jak na pogodę, to ja właśnie wyglądam dziś podobnie. Oby jakoś do pięćdziesiątki, potem będzie już z górki - powiedział kierowca malucha.
P.S. Mam nadzieję, że Opalona jest już po egzaminie, który spędzał sen z powiek przez tyle miesięcy!

wtorek, 19 kwietnia 2011

en route

Wieczorem jadę, to jeszcze nie noc, ale już pora, gdy miasto zaczyna migotać w ciepłych kolorach. Zachwycam się światłami stopu w rozmaitych kształtach, bo na kwitnące drzewa ostatnio mało czasu, może tylko po drodze do dentysty, z którym widzenia mam co dzień*. Największe wrażenie robi więc na mnie design alfa romeo i zastanawiam się, po co takie auto, jeśli  na swoje żarzące się na czerwono i egzotycznie światła hamowania i tak samemu patrzeć się nie da.

Z korporacji męża, którą mijam, na przystanek wyszło pacholę w koszuli samej, to z pewnością informatyk i dlatego nie zauważył, że już po godzinach pracy oraz że kurtka została, przewieszona przez oparcie krzesła. Nieopodal dziewczyna w kremowym płaszczu i apaszce, wykrawa się ładnie na ciemnym tle; takie stroje tylko o tej porze roku i o tym czasie. Julia Kent w radio gra na wiolonczeli, przez chwilę się nie spieszę i na pewno już nikogo dziś nie wyprzedzę z prawej strony, po chodniku i na pasach. Zamieniam się w oazę spokoju, a nienowe już auto - w kabinę do dekompresji.

*zaznaczyłam dziś, że zaczynam się czuć jak namolna staruszka przychodni, ale dentysta twierdzi, że leczenie pozabiegowe potrwa jeszcze z tydzień lub dwa, a jeśli źle się czuję z niepłaceniem, może mi podać listę organizacji pożytku publicznego. Było nic nie wyrywać.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

nocnik

Powziąwszy zamiar wysłania w tym roku kartek świątecznych, również po niemiecku, kładę się dopiero po północy (okazuje się bowiem, że poza Hallo i mit herzlichsten Grussen nie pamiętam prawie nic z języka okupanta). I po dwóch godzinach ćmienie w okolicach fantomu zęba numer osiem, który przyniósł mi liczne korzyści pisarskie, zamienia się w udrękę. Łykam kolejny proszek i ucieleśnieniem choroby sierocej na łóżku w ciemnościach będąc, szukam tematu zastępczego, który odwróciłby uwagę od upiora zęba i umożliwił zaprzestanie jęczenia i aktów strzelistych.

I wtedy myślę, że moleskine miałby w sobie tą moc, bo przecież skoro pisać mogę boso i przy otwartym oknie w mróz, to dlaczego nie przy bólach fantomowych. I w ciemnościach egipskich obmyślam frazy, które ładnie w linijki się zmieściły, gdyby było nieco jaśniej i nieco bliżej do notatnika. Rano dentysta zapowiada kurację dodatkową schorzenia, które zdarza się pięciu procentom, a pieniądze, których w skromności swej wielkiej nie bierze, odbiera mi fryzjer. W moleskinie pustki, jak w mym zębodole i portfelu. Jak to było? Wiele inspiracji i pasji twórczej życzy...

ommmm

Do bawarki wsypuję kulkę, co wygląda jak przestrzenny model molekuły - a podobno to tylko cukier. Na opakowaniu niebieski Kriszna rozmawia z zielonym Hanumanem, choć możliwe, że coś mi się pokręciło i to Wisznu z Shivą, o ile nie są tą samą osobą i jestem w jeszcze większym błędzie. Za nimi kopuła świątyni taka jak na zdjęciach z Indii w sobotę Mero pokazywała. Mero jest - obok mojej uczennicy, która właśnie przejechała na rowerze całą Nową Zelandię w dwa miesiące - najodważniejszym znanym mi obieżyświatem.

Powie ktoś: co za sztuka do Indii na kurs jogi czy gotowania wyskoczyć? A ja odpowiem: a wziąć córkę lat siedem i dwie siostry, i w damskim składzie koleją drugiej klasy (co jedzie przez wodę po torach ustawionych na przęsłach tak wąskich i bez barierek, że z drzwi wpada się wprost do wody), tramwajami wodnymi i autobusem MPK przez pół kraju przejechać - nie kwalifikuje się na co najmniej dwa i pół orderu?

Boski widząc nasze podróżniczki kąpiące świątynnego słonia, a także wnętrza mało trzygwiazdkowe (nie licząc tych gwiazdek co przezierają przez dziury w suficie), święte krowy zjadające śmieci na ulicach miasteczek oraz motorynki pędzące po pustyni - a na jednej z nich Mero w chuście jak Szherezada - sugeruje rodzinie rzeczonej, że powinna ją za nogę do stołu w kuchni przywiązać.

Nie wiem, jak rokuje to mojemu rozwojowi podróżnictwa - czarno to widzę.

sobota, 16 kwietnia 2011

moleskin

Po powrocie ze szkoły zastaje mnie w skrzynce pocztowej niespodzianka. W czasach poczty elektronicznej i edytorów tekstu dostaję staroświecką paczuszkę z notesem pięknie oprawionym. Koleżanka po piórze zasyła, mówi, ze w charakterze listy na zakupy, ale to nadmiar skromności. Dołączona do notesu historia gatunku moleskin głosi przecież, że używał takiego Picasso, Hemingway i jeszcze paru innych, nie rozstawiając się z zeszytem zamkniętym na gumkę, który stawał się powiernikiem pierwszych pomysłów i szkiców. I myślę, że taki notes znacznie bardziej cieszy niż teoretycznie nowe buty, zapewne tłumnie dzisiaj kupowane tam, gdzie na szczęście mnie nie ma. I pod drzewami kwitnącymi idąc po chleb, oglądam z każdej strony ten zeszyt i kartki w równe acz nie narzucające się linie.

Ponieważ postanowiłam w Wielkim Poście być optymistką i wszystko brać za dobrą monetę, nie zatrzymuję się zbyt długo nad kwestią własnej fabularnej impotencji. Może nie powstanie książka, może znowu nie w tym roku, ale przecież z moleskinem pisanie będzie zupełnie innym rodzajem przyjemności. Na razie uzupełnię stronę tytułową, gdzie obok nazwiska i adresu należy umieścić wartość znaleźnego, przyznanego na skutek zgubienia i znalezienia przez osoby trzecie.
Choć nie żyjemy w czasach masowej kradzieży słowa pisanego, można sobie wyobrazić, jak wiele w moleskinie będzie warte.

piątek, 15 kwietnia 2011

magic

Internet właśnie nagle zaczął działać i boję się oddychać, żeby nie przestał. Od kilku tygodni łapanie internetu niewiele się różni od ganiania z siatką na motyle (można się domyślać, ze przepustowość siatki znacznie większa niż łącza). Korzystając z zabłąkanej fali Ery (możesz więcej), spróbuję znaleźć jakiś klucz do tłumaczenia warunków wynagrodzenia, bowiem piątek mamy i gdy normalni ludzie odpoczywają po całym tygodniu, zasiadam do zadań domowych.

A tam za oknem, mimo ciemności i temperatur ostatnio arktycznych, kolory nieziemskie na drzewach i krzewach, i nawet czarnowidze zakładają różowe okulary. Na balkonie, gdzie boski posiał słoneczniki, begonie i cebulę dymkę, smrodzę lakierem do drewna. Pod oknem u ogrodnika naprawiają szklarnie. Na diecie budyniowo-bananowej schudłam już pewnie ze trzydzieści deko, i co z tego, że miewam bóle fantomowe tego zęba, co go już nie ma. Mimo wszystko bowiem, zamiast zapowiadanego przez dentystę kryzysu, jest wiosna.

środa, 13 kwietnia 2011

nowonarodzona

- Jak się pani czuje?
- Never better! - odpowiadam entuzjastycznie, gdyż sprawdziło się, co mówiła koleżanka po piórze: po ekstrakcji zęba numer osiem pozostaje tylko euforia i upojenie własnym bohaterstwem, na którego brak dowody na piśmie postawiłam poniżej.
- W piątek może być kryzys - dentysta ostrzega, a ja zastanawiam się, jak długotrwała dieta kisielowo-budyniowa wpłynie na mój układ nerwowy.

- Zdobył pan doktor sławę - dopowiadam jeszcze, gdy Skakanka mężnie poddaje się borowaniu (jakże daleko jabłko padło od jabłoni w dziedzinie odwagi!). Nie powiem przecież, że sławę i pieniądze, bo to wyjątkowo skromny w oczekiwaniach finansowych stomatolog. Nie dodaję też nic na temat lekkich w tonie smsów, a podwójne życie bloggerki uważam za niewystarczająco istotne, by wyjaśniać przyczyny rozgłosu. Nie jestem też chyba całkiem pewna, czy to hobby, którym warto się chwalić. Co innego paintball, co innego joga czy kolekcjonowanie win z rocznika. Blog to obciach, doktoraty na tym zjawisku się pisze.

I myślę, jak małymi krokami, pierwszy mając właśnie za sobą, zbliżam się ku starości, gdy można już będzie śpiewać przy myciu zębów*.

*G. Burns

wtorek, 12 kwietnia 2011

wyrwij dziada*

Na fotel denstystyczny siadam jak na krzesło. Elektryczne. Jeszcze ze sztywniejącą szczęką próbuję się przed tym ubezwłasnowolnieniem ratować, jeszcze zadaję pytania, o dawki znieczulenia i inne ewentualności. Ustalamy system komunikacji ziemia-powietrze i którą ręką machać, żeby nie znokautować operatorów.

I proszę o otwarcie okna, i na pytanie, czy pani zdrętwiała, odpowiadam, iż w rzeczy samej, już z kończynami dolnymi włącznie i wkrótce łączność nam się urwie. Pan doktor zauważa, że jeśli tak dalej pójdzie, to on, będąc w grupie ryzyka, może dostać zawału. Więc role się zamieniają, teraz ja uspokajam, że jeśli nigdy jeszcze nie miał śmierci pacjenta w gabinecie, to ja z reguły nie wychylam się poza średnią statystyczną i wszystko będzie dobrze.

To odwlekanie części właściwej nie może jednak trwać wiecznie, choć w sumie mogłabym już lecieć do domu, bo miałam wstawić pranie. Potem z dworu dobiega skowyt psa dużej rasy, jak owczarek niemiecki, i razem złączeni w trwodze odliczamy chwile ostatnie do spodziewanego huku i trzasku oraz włączenia piły tarczowej. Przygotowując się na ten moment,wspominam tych, którym UB na żywca wyrywało paznokcie, żołnierzy, którym w warunkach polowych wyjmowano kule i dokonywano amputacji oraz kobiety wydające na świat potomków dwa wieki temu. Bezmiar mego tchórzostwa jest tak nieopisany, że gdy po kilku minutach czekania na najgorsze lekarz mówi, że już - nie wierzę. Nie słyszałam i nie czułam. Może pani poinformować społeczeństwo, że wszystko poszło dobrze.

Informuję więc. Szukacie dobrego dentysty? I zapłaciłam tyle, co za plombę.

*treść sms-a od boskiego Andy'ego. Potem się trochę martwił, że mogłam zrozumieć, że chodziło mu o dentystę, a nie ząb.
Dziękuję wszystkim za smsy z kraju i zagranicy.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

freaking out

Jest taki angielski termin freak out, który sprawdziłby się tutaj najlepiej. I napisałabym: I'm freaking out, bo wymiękam czy histeryzuję przecież nie oddaje w ogóle mojego stanu ducha. Freak out ma w sobie coś z chwilowego odejścia od zmysłów i tak się dzieje przed jutrzejszą ekstrakcją zęba trzonowego, zdrowego zupełnie, ale niepotrzebnego, wbrew swej obiegowej nazwie "zęba mądrości". Podobno ewolucyjnie bliższy jest małpie. Zatem miejmy nadzieję, na dłuższą metę rozum pozostanie, może nawet wraz ze skłonnością do pisania.

Ale dziś I'm freaking out. Pod dniu pełnym wrażeń, co nie miał w sobie nic ze zbieraniem zdrowia i sił, jeszcze zjadam ostatnią kostkę czekolady z orzechami, jeszcze myślę, czy by nie jakiś chleb z czerstwą skórką, bo koleżanka po piórze straszy, że od jutra tylko kisiel. I przypominam sobie postać dentysty, i dziś wątpię, czy nie lepszy od miłego byłby taki z większą muskulaturą, żeby obeszło się bez tego obiecanego piłowania. Potem myślę, że może od muskulatury lepszy byłby dowcip, żeby zagadywał wesoło i absolutnie nie próbował śpiewać z radiem piosenek po angielsku, jak ostatnio (Depeche Mode!). Potem obliczam, ile czasu będzie mieć na dojazd karetka w razie czego, bo może od muskulatury, ciepła i polotu ważniejsza byłaby odległość od najbliższego OIOM-u.

Potem w wyobraźni odbieram telefony i na migi tłumaczę, że nie mogę mówić. Potem roi mi się, że nie ma komu dzieci zwieźć ze szkoły i przedszkola, gdy ja w zapaści daleko od noszy. Po prostu - freaking out do kwadratu.

niedziela, 10 kwietnia 2011

April is the cruelest month*

Nie sądziłam, że jestem wieszczem. Wywieszczyłam sobie grypę i przyszło - wredne przeziębienie, które budzi w nocy i pozostawia bez sił. Nie piszę więc dziś, że marzy mi się wypoczynek horyzonatlny, najchętniej w górskiej chacie z balkonem, ale wystarczyłby na przykład szpital z czystą pościelą i eleganckim balkonikiem. Bo kto wie, co mogłoby się stać!

A plany mam przecież dalekosiężne. Wyrwać ósemkę, co ją lekarz zapowiedział, że trzeba odpiłować i lekko nie pójdzie. Wyzdrowieć dzieci, by rok szkolny materializował się także w postaci uczestnictwa w lekcjach i zajęciach przedszkolnych, a nie wiecznych feriach w domu. Co przecież sprzyja rozwojowi czytelnictwa, zdolności plastycznych i pianistyki, ale czyni z naszej córki najbardziej nieobecne w szkole dziecko - w całym swoim roczniku chyba.

I zastanawiam się, czy wiosna musi zastawać człowieka bez sił i dziać się na jego oczach - wiatr ponagla te obrazy coraz intensywniejszej żółci i zieleni - choć bez jego uczestnictwa.

*T.S.Eliot, Wasteland

czwartek, 7 kwietnia 2011

karoshi

Pilni uczniowie to miód na serce nauczyciela, ale czasem, gdy miodu robi się wagon, nawet takiemu łasuchowi jak ja może zrobić się mdło. Bowiem zadaniami domowymi jestem ostrzeliwana po prostu, i rezygnuję powoli z wszelkich czynności życiowych na rzecz poprawiania, sprawdzania i mazania na czerwono. Z jedzenia zawsze najpierw, potem ze spania, następnie też z rozmów z dziećmi o niczym (które ich przecież tak zajmuje, że tworzy zupełnie nową kategorię rzeczy ważnych), a w czwartej kolejności z pisania i to wszystko samo w sobie jest rodzajem śmierci.

Niech mnie ktoś uratuje, nie uchyliłabym się nawet przed grypą, która położy mnie plackiem obok przeziębionej Skakanki i pozwoli na zajęcie się - z całym zapałem - niczym. Nic bowiem wyzwala twórczość, tworzy więzi i nadaje życiu smak.

środa, 6 kwietnia 2011

groźba eksmisji

A jednak zaczynam podejrzewać jakiś spisek. Najwyraźniej, choć w tajemnicy tylko to mówię, nasze mieszkanie podjęło zamiar pozbycia się nas z domu.

Jesteśmy bowiem świadkami najdziwniejszych wypadków. Pranie całe wysypało się z łazienki, i chodzi po przedpokoju; majtki na butach, koszule prawie w toalecie, skarpety - wszędzie, gdzie dotruchtają, gdy nie patrzymy. Żeby przejść od wejścia do pokoju, nogi do góry trzeba zadzierać jak bocian, a i wtedy nie wiadomo, czy się nie wdepnie. Najgorzej w nocy; w nocy, wybrawszy się do toalety, można nie ujść z życiem. A nawet i we śnie nie jest się bezpiecznym: suszarka z praniem pokonuje ostatni metr od naszego łóżka i nieraz, gdy otwieram oczy, jakby zamierała w niecnej intencji.

Podobnie szafy. Atakują nas, wypluwając odzież w najmniej spodziewanych momentach. To już nie jest zwykłe utrudnianie życia, to jawna agresja. Nie wspominając o śmieciach (kubeł zawsze ma menisk wypukły i cokolwiek się do niego nie wrzuci, wypada z powrotem), łyżwach  (jeżdżą po przedpokoju, ścigając się z praniem) i obuwiu. Buty po prostu okupują drzwi, jestem pewna, że kiedyś nie damy rady wejść do mieszkania.

I wtedy pomoc społeczna przygarnie nas pod skrzydła i zafunduje śliczny domeczek z ogródkiem.

niedziela, 3 kwietnia 2011

szczypta garam masala

Sobota, siódma rano, od dwudziestu minut Grzybek już jest na nogach, gdyż jego rytm poranny przebiega niezmiennie: w dni robocze - pobudka o ósmej wystrzałem z armaty, w weekendy - krótko po wschodzie słońca, ale nie później niż za dwadzieścia ósma.

W tych okolicznościach bardzo umiarkowanej przytomności dostajemy smsa od naszego kolegi Josepha, rodowitego Hindusa z prawdziwych Indii, z parafii Matki Teresy w Kalkucie, obecnie zamieszkałego w Chennai. Joseph informuje nas, że na zaproszenie boskiego Andy'ego wyrażone dzień wcześniej na komunikatorze firmowym, właśnie przyleciał do Wrocławia się z nami spotkać. Sugeruję boskiemu, że to Prima Aprilis. Po pół godzinie wspólnych rozważań widzimy jednak, ze numer telefonu jak najbardziej polski.

Po szkole więc z siatkami wpadam do kuchni przyrządzić polsko-grecko-włoską* kolację, i po dwóch godzinach Joseph we własnej osobie staje w naszym progu. A potem nastaje zupełnie niezwyczajny wieczór: najpierw na pianinie gra Joseph (Mozart, Chopin i Joplin), potem pod wpływem szantażu ja (nic z wyżej wymienionych nazwisk), a potem boski na gitarze (Guns N'Roses i Led Zeppelin), potem znowu Joseph na gitarze i razem wszyscy śpiewamy wdzięcznie "When You Say Nothing At All".
Potem Joseph wychodzi i mówimy, dzięki że wpadłeś.

Niespodzianki się zdarzają. Gdy piszę te słowa, boski Andy, w którym obudziła się dusza wirtuoza gitary, ćwiczy "And Nothing Else Matters" Metalliki. Porzuci korporację, znaczy?

*schabowy, sałatka grecka, pizza wg przepisu EyesWideOpen